Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz страница 21

Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz Joanna Chyłka

Скачать книгу

w ochroniarza.

      – Zaapeluję do pana ostatni raz – powiedział Kordian. – Proszę otworzyć szlaban i nas przepuścić. Nie proszę o klucze czy kod do domofonu, bo to wszystko udostępnił mi mój klient. Potrzebuję tylko, by wpuścił mnie pan na teren osiedla.

      Strażnik spojrzał na dwóch mężczyzn nieco skonsternowany i szybko zważył wszystkie za i przeciw. Prosty rachunek dawał jednoznaczny wynik: lepiej było wpuścić ich na teren osiedla, niż potem mieć kłopoty. Jakich problemów mogliby narobić? Przecież tylko podniesie szlaban. Klucz mają od właściciela.

      Wdusił odpowiednik przycisk na konsoli, a Oryński posłał mu poprawny uśmiech.

      Idąc w kierunku osiedlowego spożywczaka, Kordian pomyślał, że powinien teraz siedzieć przy własnym biurku i skupiać się przede wszystkim na sporządzaniu pozwów, wniosków, apelacji czy innych pism, które w przyszłości złożą się na zdolność poruszania się po praktycznych meandrach prawa.

      Sklep sprawiał wrażenie, jakby został żywcem wyjęty z wyidealizowanego katalogu mieszkaniowego. Przypominał skondensowane, ekskluzywne centrum handlowe. Szyld informował, że dostępne są tu alkohole z całego świata, a na witrynie wystawiono szereg produktów, które zazwyczaj rzadko widywało się na półkach sklepowych: Dr Pepper w różnych smakach, waniliowa coca-cola, karmelowy MilkyWay, sprite zero, nutella snack & drink…

      – To legalne? – zapytał Kormak, wskazując na panteon zachodnich artykułów spożywczych.

      – O ile produkt został wcześniej wprowadzony do obrotu w Unii Europejskiej bądź w kraju Europejskiego Obszaru Gospodarczego, całkowicie legalne. Jeśli nie, trzeba mieć zgodę producenta – odparł Oryński, przestępując próg rozsuwanych drzwi.

      W sklepie pachniało wanilią i wszystko sprawiało wrażenie, jakby przed kilkunastoma sekundami zostało perfekcyjnie wysprzątane. Nie woniało tutaj jak w każdym innym osiedlowym spożywczaku – ogórkami, cebulą, kiełbasą i innymi tego typu przysmakami.

      – Witam nowe twarze – powiedział rubaszny mężczyzna zza lady, badawczo przyglądając się garniturom młodzieńców. – Co panów sprowadza?

      – Piotr Langer – odparł Kordian.

      – A więc są panowie z kancelarii Żelazny & McVay? Bardzo mi miło.

      Oryński nie był zdziwiony. Właściciel spożywczaka powinien być zorientowany w sprawach społeczności. A żeby wiedzieć, kto broni Langera, wystarczyło wpisać nazwisko Chyłki w wyszukiwarkę.

      – Mogę w czymś pomóc? – zapytał grubas.

      – Ja poproszę colę blāk – rzucił Kormak.

      Właściciel natychmiast wydobył z lodówki ciemną butelkę i skasował niebotyczną sumę, a potem spojrzał pytająco na Kordiana.

      – Ja zadowolę się kilkoma informacjami, o ile jest pan gotów ich udzielić.

      – Oczywiście. Jeśli tylko będę znać odpowiedzi.

      – Czy nasz klient często tu bywał? – zaczął Oryński, opierając się o ladę. – Rozmawiałem wcześniej z Agnieszką Powirską, na pewno pan kojarzy. – Sprzedawca entuzjastycznie pokiwał głową. – Twierdziła, że Piotr zaopatrywał się głównie u pana.

      – To prawda. Cenił sobie głębię mojego asortymentu.

      – Głębię asortymentu? – wtrącił Kormak. – To tak jakby o niezłej śmieciarce powiedzieć, że jest wysublimowanym modelem pojazdu do przewożenia odpadków.

      – Jak często tu zachodził? – zapytał czym prędzej Oryński, by ekspedient nie zdążył zastanowić się nad tą zniewagą.

      – Dzień w dzień – odparł sprzedawca. – Choć zdarzało się, że nie widywałem go przez tydzień lub dwa. Bywał chyba wtedy poza miastem. Ale gdy tylko znajdował się w Warszawie, zawsze robił zakupy u mnie.

      – Chodzi mi przede wszystkim o okres na około dwa tygodnie przed tym, jak został zatrzymany.

      Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem.

      – Wiedziałem, że pan o to spyta… Otóż Piotra nie było wówczas u mnie ani razu. Ostatnio widziałem go być może trzy, cztery tygodnie przed tym, jak ujęła go policja. Musiał robić zakupy gdzie indziej, zaopatrywać się hurtowo… a zresztą, trudno mu się dziwić. Rozumie pan… gdybym miał dwóch nieboszczyków w mieszkaniu, też niechętnie zostawiałbym ich samych.

      Kordian postukał o ladę. Dostał to, po co tutaj przyszedł. Fakt, że Langer nie robił zakupów przez te ostatnie dziesięć dni, był już jakimś punktem zaczepienia. W połączeniu z zeznaniami kilku świadków, którzy potwierdzą, że nie widzieli Piotra na osiedlu, mógł zasiać wątpliwość w umyśle sędziego.

      – Znał pan tych ludzi? – zagadnął Kormak. – Ofiary?

      – Nigdy o nich nawet nie słyszałem. To znaczy usłyszałem dopiero po fakcie, z mediów. Teraz nawet nie pamiętam ich imion ani twarzy, a musi pan wiedzieć, że do twarzy mam niebywałą pamięć, jak zresztą każdy w moim zawodzie.

      – Nigdy tu nie byli? – dopytywał chudzielec. – Może któryś z pracowników ich…

      – O, na pewno nie – przerwał mu właściciel. – Ja jeden tutaj pracuję. Wszystko na własne konto. I gdyby ci ludzie się tu zjawili, z pewnością bym ich zapamiętał.

      Nikt z otoczenia Langera nie znał ofiar. Wszystko wskazywało na to, że również dla samego sprawcy były to obce osoby. Stanowiło to dziwny element układanki. Żaden zabójca nie łowił przypadkowych ludzi na ulicy, a potem nie katował ich we własnym mieszkaniu.

      A jednak do tej pory nie udało się ustalić żadnego związku pomiędzy tą parą a Langerem. Ofiary mieszkały na północno-wschodnich rubieżach Warszawy i na dobrą sprawę nie miały czego szukać w okolicach apartamentowca na Mokotowie.

      – Policja pana przesłuchiwała? – zapytał Kordian.

      – O nie, oczywiście że nie. Prowadzę tylko osiedlowy sklepik. Czemu ktokolwiek miałby mnie przesłuchiwać?

      – Tak tylko pytam – odparł z lekkim uśmiechem Oryński.

      Słowo „przesłuchanie” działało na przeciętnego człowieka jak woda święcona na diabła, choć w rzeczywistości nie miało pejoratywnego wydźwięku. Określenie środka dowodowego, jak każde inne. Przesłuchiwano strony w postępowaniu, przesłuchiwano świadków… i, oczywiście, podejrzanych, co powodowało negatywne konotacje tego słowa.

      – Wezmę doktora Peppera na drogę – dodał Kordian, widząc, że właściciel zaczął łypać na niego nieco podejrzliwie.

      – Proszę bardzo – odparł, znów sięgając do lodówki. – Sam nie mogę przestać tego żłopać. Czekam tylko, aż w jakimś kraju rozpocznie się dystrybucja nowych smaków. Wiem, że jest wiśniowy i…

      – Dziękujemy

Скачать книгу