Zamiana. Joseph Finder
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamiana - Joseph Finder страница 10
– A zatem weźmiemy kolejny kredyt. – Mijali przysadzistego faceta w średnim wieku, z wąsami, który wymieniał rozbitą szybę w oknie narożnego ceglanego budynku. – Como vai? – rzucił Tanner w kierunku mężczyzny. – Tudo bem?
– Hej, co tam słychać, panie Tanner? – odrzekł mężczyzna po angielsku z ciężkim obcym akcentem, rozpromieniając się.
Runkel ciągnął:
– Na tym polega problem. Wyczerpaliśmy już naszą zdolność kredytową. A teraz usłyszysz najgorsze.
– To nie było jeszcze najgorsze?
– W umowie o limit kredytowy zawarte są tak zwane klauzule. Naruszyliśmy je. W ogóle naruszyliśmy warunki umowy kredytowej. To oznacza, że bank zażąda całkowitego zwrotu pieniędzy przed końcem tego roku.
– Niemożliwe, przecież wiesz. A co z tymi facetami od prywatnych funduszy inwestycyjnych, którzy nachodzili nas w zeszłym roku i chcieli inwestować?
– Oczywiście zadzwonię do nich i na pewno chętnie wyłożą środki, ale to będzie oznaczało przekazanie firmy w ich ręce. Nie będzie już twoja. No i są jeszcze nasi znajomi z Kijowa.
– Ci Ukraińcy?
– Tak. Ci przerażający ukraińscy „prywatni inwestorzy” mogą nam pożyczyć pieniądze na piętnaście procent w zamian za dwa miejsca w zarządzie oraz wysoką pensję menedżerską, mniej więcej pół miliona dolców. Będą chcieli kontrolować większość podejmowanych przez nas decyzji.
– Czyli nas przejmą.
– Absolutnie tak. W każdym przypadku. Jeśli weźmiesz od nich forsę, nie skończy się to dobrze.
– Okej.
– Lepiej z nimi nie zadzierać, tego jestem pewny. Jeden z tych gości, facet ze sporymi udziałami w rynku cukierniczym, jak sądzę, opowiadał mi o sporze, który mieli z jednym ze swoich konkurentów. Ten człowiek im groził słowami: „Zabijecie mi psa, to ja zabiję wam kota”. Przynajmniej tak ujął to tłumacz. Z nimi nie ma żartów.
– A może ja nie wezmę wypłaty w przyszłym miesiącu?
– To w najmniejszym stopniu nie pokryje zobowiązań płacowych. Musimy zredukować, hm, stan zatrudnienia.
– „Stan zatrudnienia”, tak? – powtórzył Tanner. Nie był gotowy na zwalnianie ludzi z pracy, wyrzucanie ich na bruk czy jak to nazwać. Jeszcze nie. Pokręcił przecząco głową.
– Wiem, wiem, że to nie jest żaden „stan zatrudnienia”, tylko ludzie. Ja widzę cyferki, ty osoby. Rozumiem to. To znaczy, twoja postawa jest super. Wspaniała. Piękna rzecz. Za to interes idzie do bani.
Doszli do końca przecznicy i przez chwilę stali na rogu nieopodal zakładu ślusarskiego.
– Nie zrozum mnie źle – kontynuował Runkel. – Żywię do ciebie sporo szacunku. Bo na przykład… przed chwilą pozdrowiłeś tamtego faceta. Ja mijałem go pewnie z tysiąc razy, wydaje mi się nawet znajomy, ale chcesz znać prawdę? Ja go nie widzę. Prawie nie zauważam jego istnienia.
Zaskoczony Michael spytał:
– Chodzi ci o Joaquima?
– O rany, ty nawet wiesz, jak gościu ma na imię!
Michael wzruszył ramionami.
– To facet złota rączka, pracuje w sąsiednim budynku. Świetny gość. W każdym razie, kiedy umowa z Four Seasons zostanie podpisana, wszystko będzie dobrze.
– A kiedy to ma się stać?
– Lada dzień.
– To jeszcze nie będzie oznaczać pieniędzy w banku.
– Ale już jakieś działanie w tym kierunku. A tymczasem założę hipotekę na dom.
– Co? Cóż to znowu za pomysł? Nie wolno ci tego robić!
– To przecież mój dom.
– Nie, nie pozwalam. Nie posuniesz się do tego. To chore. To znaczy wspaniałe, oczywiście, ale przecież w spółce z o.o. chodzi o ograniczoną odpowiedzialność. Na tym to polega. Więc kiedy firma nie daje rady, niekoniecznie spycha właściciela w przepaść.
– Dobra, a jednak kapitan powinien zatonąć razem ze swoim statkiem.
Runkel pokręcił głową zbulwersowany i wytrzeszczył oczy.
– Odebrało… odebrało mi mowę.
Tanner się uśmiechnął.
– Możesz w tym wytrwać przez pewien czas?
9
Za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu Will redagował oświadczenie dla mediów. Nagle zabzyczał interkom.
– Niech wejdzie – polecił.
Rosjanin zjawił się szybciej, niż Will się spodziewał. Przez szklany panel drzwi widział jego postać. Abbott wstał, otworzył je i wyciągnął rękę.
Mężczyzna miał wiotki uścisk dłoni i zupełnie nie wyglądał na hakera. Był na to zbyt dobrze ubrany: nosił czarny jak węgiel garnitur oraz krawat, który sprawiał wrażenie drogiego. Proste kruczoczarne włosy zaczesał do góry. Wyglądał na człowieka tuż po trzydziestce. Całości dopełniała spiczasta, szczurza twarz, wąskie brązowe oczy oraz cofnięty podbródek z wyraźną wadą zgryzu.
Will zaprosił gościa do środka i zamknął drzwi gabinetu. Nie chciał, aby któryś z pracowników biura dowiedział się o sytuacji.
– Gdzie komputer? – zapytał mężczyzna zamiast powitania.
Will wskazał na laptopa, który ładował się na jego biurku.
– Jak ma pan na imię?
– Jewgienij. Ale możesz mi mówić Gene.
– Ile czasu to twoim zdaniem potrwa, Jewgienij?
– Tyle, ile trzeba. – Jewgienij wzruszył ramionami. – Interesujące buty jak na taką pogodę. – Rosjanin wpatrywał się w nowiutkie zamszowe półbuty Willa z dziurkowanymi czubkami.
Will zalał się rumieńcem, którego nie umiał powstrzymać. Zaledwie dziś rano wyjął buty z pudełka – roztaczały jeszcze ów szczególny piżmowy zapach świeżo wyprawionej skóry – a wcześniej czekał na odpowiedni dzień, by je założyć. Dzisiaj uznał, że akurat ten będzie również dobry jak każdy inny. Nie zadał sobie trudu sprawdzenia prognozy pogody, po prostu wyjrzał przez okno; zaczynał się słoneczny ranek. Który w jakiś sposób zakończył się deszczem. A deszcz niechybnie zniszczyłby buty.
– Mowa