Mister. E L James
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mister - E L James страница 18
Dzwoni mój telefon, a ja podskakuję. To Oliver.
– Halo – rzucam chrypliwie, wdzięczny jak nigdy za to, że mi przeszkodził. Muszę wyjść z salonu.
Cholera, obiecałem sobie, że nie pozwolę się jej znowu przepędzić.
– Hrabia Trevethick?
– Tak, Oliverze. O co chodzi?
– Mam tu problem z projektem i chyba powinien pan o nim wiedzieć.
Sztywnym krokiem wychodzę na korytarz, a Oliver nadaje o podsufitkach i ścianach nośnych na budowie w Mayfair.
GDY PAN WYCHODZI z pokoju, Alessia ma takie uczucie, jakby jakaś burza przetoczyła się jej nad głową i poszła siać zniszczenie gdzieś indziej – może na korytarzu. Oddycha głęboko z ulgą, wdzięczna, że sobie poszedł. Słyszy, jak rozmawia przez telefon niskim, lecz melodyjnym głosem. Chyba jeszcze nigdy nie była tak mocno świadoma czyjejś obecności.
Musi przestać o nim myśleć i skupić się na sprzątaniu! Kończy odkurzanie fortepianu, choć nie może pozbyć się dziwnego wrażenia, że przez cały czas, gdy czyściła instrument, on ją obserwował.
Nie. To niemożliwe.
Po co miałby mnie obserwować?
Może sprawdza, czy umie sprzątać, tak jak to robi pani Kingsbury. Alessia uśmiecha się na tę niedorzeczną myśl i zdaje sobie sprawę, że jest jej o wiele cieplej niż tuż po przyjściu. Nie jest pewna, czy to przez temperaturę w pokoju, czy raczej przez tę bijącą z jej wnętrza.
To jego obecność mnie rozgrzała.
Idiotyczna myśl wywołuje na jej twarz kolejny uśmiech. Korzystając z tego, że nie ma go w pokoju, wybiega po odkurzacz. Pan stoi na końcu korytarza i opiera się o ścianę, a Alessia widzi tylko długie nogi i tupiącą niespokojnie stopę. Rozmawia przez telefon zniżonym głosem, ale patrzy za nią, kiedy idzie do kuchni.
Alessia wchodzi z odkurzaczem do salonu i zastaje go znowu przy biurku wciąż rozmawiającego. Widząc ją, wstaje.
– Zaczekaj chwilę, Oliver. Rób swoje – mówi do niej i macha w stronę pokoju, dając zgodę na odkurzanie, a sam znowu wychodzi.
Rozpiął czarną bluzę z kapturem. Pod spodem Alessia widzi szarą koszulkę z trójkątnym dekoltem, nadrukowanym czarnym uskrzydlonym wieńcem i napisem „LA 1781”. Rumieni się, dostrzegając włoski wystające nad obrębienie wycięcia pod szyją. W głowie słyszy głos matki karcącej ją swoim zwyczajowym tonem:
Alessio! Co robisz?
Patrzę na mężczyznę, mamo.
Na mężczyznę, który mi się podoba.
Na mężczyznę, przy którym w żyłach płynie mi gorętsza krew.
Wyobraża sobie zgorszenie malujące się na twarzy matki, co wywołuje jej uśmiech.
Och, mamo, tu, w Anglii, wszystko jest takie inne. Mężczyźni. Kobiety. Ich zachowanie. Ich relacje.
Myśli Alessii wędrują w bardziej mroczne miejsce. Do niego.
Nie. Nie myśl o tamtym mężczyźnie.
Jest teraz bezpieczna, tu, w Londynie, z panem. I musi się skupić na tym, by utrzymać tę pracę.
Odkurzacz jest marki Henry. Na obudowie ma namalowane dwoje wielkich oczu i uśmiech. Ilekroć widzi henry’ego, sama nie może się powstrzymać przed chichotem. Podłącza go do gniazdka i zaczyna odkurzać dywan i drewnianą podłogę. Po piętnastu minutach salon jest posprzątany.
Pana nie ma w korytarzu, gdy Alessia ciągnie henry’ego z powrotem na miejsce jego odpoczynku w szafce w pralni. Głaszcze odkurzacz po przyjacielsku, zanim zamknie szafkę, po czym rusza do kuchni.
– Hej – mówi pan, wchodząc zaraz po niej. – Muszę wyjść. Twoje pieniądze są na konsolce w przedpokoju. Potrafisz zamknąć drzwi i włączyć alarm?
Kiwa głową, tak oślepiona jego promiennym uśmiechem, że musi spuścić wzrok. W środku jednak czuje radość, która oplata jej serce niczym powój, bo pan wychodzi, a ona będzie mogła pograć na fortepianie.
Pan waha się przez chwilę, po czym wyciąga w jej stronę rękę z dużym czarnym parasolem.
– Możesz go pożyczyć. Na dworze wciąż leje jak z cebra.
Jak z cebra?
Alessia jest zdumiona. Spogląda przelotnie na twarz Maxima, a serce zamiera jej na moment w reakcji na ciepły uśmiech i szczodry gest. Bierze parasol.
– Dziękuję – szepcze.
– Nie ma za co. Do środy, Alessio – mówi pan i zostawia ją samą w kuchni.
Po dłuższej chwili słychać trzask zamykanych drzwi.
Alessia wpatruje się w parasol. Staromodny, z drewnianą rączką i złotym pierścieniem. Dokładnie tego potrzebuje. Dziwiąc się szczodrości pana, wchodzi do salonu i zasiada do fortepianu. Opiera parasol u jednego końca klawiatury i na cześć okropnej pogody zaczyna grać Preludium deszczowe Chopina.
ROZKOSZUJĘ SIĘ I UPAJAM wyszeptanym przez Alessię „dziękuję”. Jestem idiotycznie z siebie zadowolony. W końcu mogłem jej pomóc jednym małym gestem. Nie przywykłem do spełniania dobrych uczynków – choć pewnie moja dobroć miała swój ukryty motyw, którego nie chcę w tej chwili zbytnio roztrząsać, bo mogłoby się okazać, że jestem dokładnie takim płytkim pieprzonym sukinsynem, za jakiego się uważam. Mimo wszystko cieszę się ze swojego gestu – to dla mnie coś nowego.
Czując przypływ energii, mijam windę i zbiegam głównymi schodami na parter. Nie mam ochoty wychodzić, ale mam spotkanie z Oliverem i różnymi wykonawcami na budowie w Mayfair. Spoglądam na swoje ubranie – mam nadzieję, że nie oczekują ode mnie garnituru. To zwyczajnie nie mój styl.
Nie. To był styl Kita, to on miał garderobę pełną szytych na miarę garniturów z Savile Row. Na zewnątrz, umykając przed kroplami deszczu, przywołuję taksówkę.
– MYŚLĘ, ŻE DOBRZE to wyszło – mówi Oliver.
Potakuję, kiedy idziemy razem przez wyłożone wapieniem atrium jednego z przebudowywanych apartamentowców będących częścią rezydencji. Robotnicy w odblaskowych kurtkach i żółtych kaskach uwijają się wokół nas, gdy zmierzamy w stronę zasłoniętego deskami frontu budynku. Unoszący się w powietrzu kurz drażni mi gardło. Muszę się napić.
– Ma pan do tego talent, hrabio Trevethick. Wykonawcy chyba spodobały się pańskie sugestie.
– Oliverze, mam na imię Maxim. Proszę, mów mi po imieniu. Tak jak dawniej. Przed tym.
– Oczywiście,