Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 14
– Tak. Miałem prawie pewność, że to trucizna. Pewne charakterystyczne szczegóły, wybroczyny... Zdaje się, że moje przypuszczenia zostały potwierdzone przez urzędowego lekarza.
– Tak. Wszystko wskazuje na to, że diagnoza była słuszna. Jaka jest pańska specjalność, panie doktorze?
– Jestem internistą, a ostatnio specjalizuję się w gastrologii.
– Mieszka pan w Warszawie?
– Tak. Na Mariensztacie.
– I jeszcze jedno pytanie. Czy pan tego człowieka nigdy przedtem nie widział?
Mieciński zamrugał oczami.
– Tego nieboszczyka?
– Tak.
– Skądże, panie majorze? Skądże miałbym znać tego człowieka?
Wydało mi się, że w tych słowach posłyszałem niepokój, ale nie byłem pewien.
Henryk uśmiechnął się dobrotliwie.
– Dlaczego pana tak zdumiewa moje pytanie? Jest pan lekarzem. Mogło się przecież zdarzyć, że ten człowiek był kiedyś pańskim pacjentem.
– On nigdy nie był moim pacjentem.
– Jest pan tego zupełnie pewien?
Oczy doktora Miecińskiego stały się nagle jakieś dziwnie rozbiegane. – Jestem absolutnie pewien, że ten człowiek nigdy nie był moim pacjentem. Nigdy w życiu go nie widziałem i w ogóle nie wiem co mi pan chce sugerować, panie majorze?
– Ja? Sugerować? – zdziwił się Henryk. – Nic podobnego. To chyba wszystko, co chciałem wiedzieć. Dziękuję panu, panie doktorze – zebrał rozrzucone kartki, na których notował i wstał, dając tym do zrozumienia, że rozmowę uważa za skończoną.
Mieciński podpisał formalnie sporządzony protokół i szybko wyszedł z komendy. Był podniecony.
Potem ja musiałem się męczyć. Od początku opowiedziałem swoją przygodę w taksówce. Oficerowie z zakopiańskiej komendy przyglądali mi się z niedowierzaniem, ale powstrzymywali się od sceptycznych uwag, zapewne ze względu na obecność majora z wojewódzkiej.
Kiedy skończyłem mówić, Henryk uśmiechnął się i powiedział:
– Widzę, że zaskoczyła was ta historia i wcale się nie dziwię. Mnie także w pierwszej chwili trudno było w to wszystko uwierzyć. Ale mój przyjaciel jest człowiekiem trzeźwo myślącym i można mieć do niego zaufanie.
Pokiwali głowami i sporządzono nowy protokół, który musiałem podpisać. Następnie Henryk zamówił połączenie telefoniczne z Warszawą. Downara jednak nie było w domu.
Umówiłem się z Henrykiem, że zadzwonię do niego jutro rano do Krakowa i że ustalimy plan działania. W tym całym zamęcie zapomniałem zatelefonować do Bożeny.
Nie zastałem jej w ,,Magnolii”, kierowniczka najwidoczniej na mnie czekała, bo posłyszawszy kroki na schodach wyjrzała ze swojego pokoju.
– Żona prosiła, żeby panu oddać list – powiedziała jakby trochę zmieszana i podała mi niebieska kopertę.
Na kartce wyrwanej z zeszytu kilka słów: „Nie rozumiem, co się z tobą dzieje? Mogłeś mnie chociaż zawiadomić. Poszłam z Edziem do „Watry” trochę potańczyć. Może byś przyszedł, jeżeli oczywiście nie masz ciekawszych planów”.
– Idiotka – mruknąłem, zamykając drzwi „Magnolii”. – Pewnie jej się zdaje, że poszedłem na jakąś randkę.
Stałem niezdecydowany. Śnieg padał bez przerwy. Niebawem mój kożuch pokrył się zimną, wilgotną bielą. Nie wiedziałem co robić. Nie chciało mi się iść do „Watry”, ale z drugiej strony... Miałem ochotę poznać wreszcie owego legendarnego Edzia, a poza tym nie lubię odgrywać roli obrażonego męża. Postanowiłem pójść.
Szybko pobiegłem do domu, przebrałem się i po upływie trzech kwadransów zatrzymałem się na rogu Witkiewicza.
Siedzieli przy maleńkim stoliczku niedaleko drzwi prowadzących do kuchni. Gdy wszedłem na salę, rozmawiali wesoło. Bożena zaśmiewała się. Orkiestra grała ognistego czardasza.
Spostrzegła mnie i zerwała się ze swego miejsca.
– Zygmunt! – wykrzyknęła radośnie. – Świetnie, że przyszedłeś. Chodź, chodź. Poznajcie się.
Mówiła za głośno, z nieco sztuczną swobodą. Wyczułem, że była speszona.
Edzio, wysoki, postawny, nosił baki á la książę Józef Poniatowski i na pierwszy rzut oka można się było zorientować, że jest dumny ze swojej urody. „Gigolak” pomyślałem. „Co Bożena widzi w tym durniu”? Uśmiechnąłem się uprzejmie i mocno uścisnąłem szeroką, muskularną dłoń.
– Pan się nie gniewa, że porwałem Bożenkę, prawda? – powiedział wpatrując się we mnie natarczywie.
– Ale skądże znowu – odparłem lekko. – To bardzo miło z pana strony, że dotrzymuje pan mojej żonie towarzystwa.
Kątem oka pochwyciłem spojrzenie Bożeny. Nie była pewna, czy mówię poważnie, czy żartuję.
Edzio moje słowa wziął oczywiście za dobrą monetę. Skinął na kelnera i kazał przynieść dla mnie nakrycie.
– Może