Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 12
Na dworze było jeszcze widno, ale w szałasie panował brudny półmrok. Białe światło latarek wypełniło wnętrze.
Leżał na wznak koło paleniska. Spojrzałem w zastygłą w bolesnym skurczu twarz i poczułem, że fala gorącej krwi uderza mi do głowy. Byłem bardzo rad, że Henryk nie patrzy w tej chwili na mnie. Miał co innego do roboty.
Lekarz przyklęknął i pochylił się nad zwłokami. Dłuższą chwilę oglądał je w milczeniu. Wreszcie wstał, spojrzał na Narzyckiego i powiedział:
– Tak. To wygląda na truciznę. Przypuszczalnie arszenik. Sekcja wykaże.
– Czas zgonu? – spytał Henryk.
– Nie więcej jak czterdzieści osiem godzin.
– Bierze pan pod uwagę niską temperaturę?
Lekarz był urażony w swojej ambicji zawodowej.
– Oczywiście – odparł niechętnie.
Ustawiono światła i przystąpiono do zwykłych czynności. Fotografie, daktyloskopia...
Koło nart wypchany plecak, termos z resztką herbaty, mocna, okuta ciupaga i dwa plastykowe kubeczki.
Porucznik wskazał plecak.
– Czy wypakować? – spytał.
Henryk potrząsnął głową.
– Nie. Zrobimy to w komendzie. Gdyby się dało zabezpieczyć ślady stóp...
– Trudna sprawa, towarzyszu majorze. Podłoga zdeptana.
– To prawda, ale trzeba spróbować. Gdzie ten lekarz, który znalazł zwłoki?
– Mieszka na Witkiewicza. Wynajął pokój.
– Wyście go przesłuchiwali?
– Tak.
– Jakie na was zrobił wrażenie?
– Był wystraszony.
– Na długo przyjechał do Zakopanego?
– Na dwa tygodnie.
– Gdzie stale mieszka?
– W Warszawie.
Stałem oparty o drewnianą ścianę. Urywki rozmów dochodziły do mnie jakby z oddali. Ciągle jeszcze nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia. Nagle poczułem, że ktoś mnie trąca w bok. To Henryk.
– Co ci jest? Słabo ci?
– Nie, nie – zaprzeczyłem pospiesznie.
– Wyglądasz tak, jakbyś miał zamiar zemdleć. Może wyjdziesz trochę na powietrze.
Uśmiechnąłem się z przymusem.
– Nie. Czuję się zupełnie dobrze. – Rozejrzałem się rozpaczliwie po szałasie, pragnąc skierować rozmową na inny temat. W kącie spostrzegłem niedojedzone jabłko.
– Może warto by i to zabezpieczyć – powiedziałem wskazując palcem ogryzek.
– Masz rację – zgodził się Henryk i wydał polecenie. – Zobacz, co znalazłem. – Pokazał mi puste pudełko po „Wawelach”, a na nim parę słów, skreślonych niepewną ręką. „Umieram. Ratujcie mnie... Śpiewa... Śpiewający żółw... Ratunku...”.
Zdumiony spojrzałem na Henryka.
– Sądzisz, że on to napisał?
Wzruszył ramionami.
– Nie można mieć oczywiście stuprocentowej pewności, ale chyba on.
– Znaleźliście przy nim jakieś dokumenty? – spytałem cicho.
– Nie. Żadnych dokumentów. Chyba, że są w plecaku, ale nie sadzę.
Zabrano zwłoki. Powoli i my zaczęliśmy się szykować do powrotnej drogi.
– Żeby nie ten cholerny śnieg... – mruczał Narzycki, wyszedłszy przed szałas. – Żeby nie ten śnieg, to można by tutaj znaleźć jakieś ślady, ale tak...
Splunął ze złością i wziął mnie pod rękę. Zaczęliśmy schodzić w dół.
Było mi zimno. Lodowate dreszcze przebiegały mi po ciele. „Chyba będę miał grypę” myślałem niespokojnie.
– Nietęgo wyglądasz – powiedział Henryk. – Tak cię zdenerwował ten umarlak?
– Nie. To nie o to chodzi. Muszę z tobą o tym pomówić.
Przyjrzał mi się z zainteresowaniem.
– Znałeś go może?
Zacząłem opowiadać o dziwnej rozmowie w taksówce. Słuchał uważnie, ale odnosiłem wrażenie, że mi nie wierzy.
– Słuchaj, Zygmuś, czy jesteś pewien, że ci się to nie przyśniło?
– Nie rób ze mnie idioty – żachnąłem się. – Mówię zupełnie poważnie.
– I to ten sam facet, który z tobą wtedy...
– Ten sam.
– Nie masz wątpliwości?
– Żadnych. Mogę przysięgać. Nawet ten tam skafander.
– Nie podał ci swojego nazwiska?
– Nie. Absolutnie nic o nim nie wiem. Opowiedziałem, ci dokładnie