Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 9
– Różnie – odparłem wymijająco. Nie lubię jak ktoś mnie wypytuje o mój warsztat pisarski. – Przeważnie fantazjuję w oparciu o konkretne fakty.
– Czyli znowu pół żartem, pół serio.
– Można by to tak określić.
– A czy pan próbował kiedyś sam na własną rękę prowadzić śledztwo?
– Nie. Nie chcę robić konkurencji milicji. Ci amatorzy detektywi są tacy genialni tylko w powieściach kryminalnych. W rzeczywistości taki amator przeważnie bardzo przeszkadza fachowcom w ich robocie i może narobić dużo zamieszania.
– A nie sądzi pan, że człowiek obdarzony wybitną inteligencją, uzdolniony w kierunku szybkiego kojarzenia faktów i wyciągania logicznych wniosków może pobić na głowę fachowych rutyniarzy?
Skrzywiłem się sceptycznie.
– Oczywiście, że teoretycznie jest to możliwe, ale osobiście nie radzę pani prowadzić śledztwa na własną rękę.
Roześmiała się.
– Mogę pana zapewnić, że nie mam takich zamiarów. Lubię czasem przeczytać dobrą powieść kryminalną, ale także nie za często. Właściwie jest to zabijanie czasu. O, bardzo przepraszam, jeżeli pana uraziłam.
– Wcale mnie pani nie obraziła. Jestem podobnego zdania. Moje powieści określam jako lekturę kolejowo--grypową. Jestem zadowolony, jeśli ktoś, czytając moją książkę, zapomniał o katarze albo niepostrzeżenie odbył podróż z Warszawy do Krakowa. Ten rodzaj literatury ma swoją specyficzną funkcję. Ale dosyć rozmowy na mój temat. Proszę mi powiedzieć jak długo ma pani zamiar nosić jeszcze ten gips?
– Och, to straszne – jęknęła. – Minęło już siedem tygodni jak mi założono to paskudztwo, a lekarz powiedział, że jeszcze przynajmniej przez trzy tygodnie będę unieruchomiona. Można oszaleć. Dobrze się odżywiam, dużo śpię... Jestem pełna energii. Po prostu mnie roznosi. – Spojrzała na mnie wymownie, jakby się spodziewając, że znajdę na to jakąś radę.
Nieco zmieszany poprawiłem na ręku zegarek.
– Pani wybaczy – powiedziałem ale muszę już panią pożegnać. Umówiłem się z żoną.
Obdarzyła mnie jednym ze swych dobrze wystudiowanych uśmiechów.
– Oczywiście, niech pan biegnie. Żona nie powinna czekać.
– Coś ty taki rozrajcowany? – spytała Bożena, przyglądając mi się podejrzliwie. – Czuje, że jakąś babkę tam podrywasz. Przyznaj się.
– Ależ, Bożenko, dajże spokój. Co ci do głowy przychodzi?
– Już ja dobrze wiem co mi do głowy przychodzi. Nie od dzisiaj się znamy.
– Jakby kto słyszał, to rzeczywiście mógłby pomyśleć, że ja jestem jakimś niepoprawnym uwodzicielem.
– I dobrze by pomyślał. Niechbym cię tylko nie pilnowała...
– Dajże spokój.
Sprzeczka rozwijała się prawidłowo i lada chwila przekształciłaby się zapewne w ostrą kłótnię, gdyby nie to, że w tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
– Telefon do pani.
Bożena wyszła, a ja zostałem sam i zacząłem przeglądać jakieś stare czasopisma. Wróciła dopiero po dłuższej chwili.
– Kto to dzwonił?– spytałem.
– Edzio.
– Jaki znowu Edzio?
– Nie znasz go. Mój kolega jeszcze z Akademii.
– Czego chciał?
– Chciał się ze mną umówić. To bardzo sympatyczny chłopak. Świetny narciarz.
– Powiedz temu świetnemu narciarzowi, żeby się do ciebie nie przystawiał, bo mu gnaty połamię.
– Musiałbyś za nim pojechać z Kasprowego.
– Nie wygłupiaj się.
Nowa scysja wisiała w powietrzu, ale Bożena nagle zmieniła taktykę. Pociągnęła mnie za ucho i pocałowała w policzek.
– Dlaczego my się właściwie sprzeczamy?
– A bo ja wiem? Ty się bez przerwy kłócisz.
– Ja? Chyba zwariowałeś? – No, ale już od jutra zaczynasz trening. Idziemy na Wierszyki, a może wolisz na razie pod reglami?
– A może bym się jeszcze aklimatyzował przez parę, dni? – zaproponowałem nieśmiało.
– Nie ma mowy. Jutro na Wierszyki. Tam jest wyciąg. Nie trzeba tracić tyle czasu na podchodzenie. Przypomnisz sobie skręty z pługu... Ty już przecież zupełnie nieźle jeździsz.
Bożena jest urodzoną optymistką. Cenię to w niej, ale nie zawsze.
Rzeczywiście nazajutrz wybraliśmy się na Wierszyki. Pogoda była wspaniała, kilka stopni mrozu, słońce, śnieg przyjemnie skrzypiał pod nogami, Ach, gdyby tak można było pójść na daleki, piękny spacer... Ale skąd... Przypasuj bracie te dechy i jazda w dół na złamanie karku.
Człowiek obsługujący wyciąg powiedział:
– Śnieg dzisiaj miękki. Może pan śmiało jechać.
Nieprawda.