Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 4

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

Mamo! – W gło­sie Bo­że­ny za­drga­ła nuta szcze­re­go prze­ra­że­nia.

      – A cóż ty so­bie wy­obra­żasz, że ja już nie mogę się po­do­bać męż­czy­znom, że nie mogę zna­leźć męża?

      – Ależ mamo... ra­zem z moim tatą mia­łaś już czte­rech mę­żów.

      – No to co z tego? Mogę mieć jesz­cze dwóch albo trzech. Ilość mę­żów nie jest okre­ślo­na żad­ną usta­wą. Moż­na mieć tylu ilu się chce. Praw­da, Zyg­mu­siu?

      Uba­wi­ła mnie ta sce­na ro­dzin­na. Na chwi­lę za­po­mnia­łem o ta­jem­ni­czym nie­zna­jo­mym z tak­sów­ki. Mu­szę przy­znać, że te­ścio­wa nie­by­wa­le mi im­po­nu­je swo­ją siłą wi­tal­ną. Wy­glą­da rze­czy­wi­ście świet­nie i na­praw­dę może jesz­cze li­czyć na po­wo­dze­nie u męż­czyzn. Ni­g­dy nie wi­dzia­łem żeby ko­bie­ta w tym wie­ku...

      – Bła­gam cię, mamo, nie wy­chodź za mąż – pro­si­ła Bo­że­na. – Zno­wu na­ro­bisz so­bie ja­kichś przy­kro­ści, kło­po­tów...

      – Za­wsze czło­wiek w ży­ciu ma ja­kieś kło­poty – po­wie­dzia­ła sen­ten­cjo­nal­nie te­ścio­wa i po­szła do kuch­ni szy­ko­wać po­czę­stu­nek.

      Zo­sta­li­śmy sami. Ści­szy­łem ra­dio, któ­re bar­dzo prze­szka­dza­ło w roz­mo­wie i za­głę­bi­łem się w wy­god­nym sta­ro­świec­kim fo­te­lu. Jak­żeż miło wy­do­stać się cho­ciaż na krót­ko poza ob­ręb no­wo­cze­sne­go ume­blo­wa­nia.

      Bo­że­na usia­dła na po­rę­czy i de­li­kat­nie do­tknę­ła pal­ca­mi mo­je­go po­licz­ka.

      – Co ci jest, ko­cha­nie? Źle się czu­jesz?

      – Ależ nie. Czu­ję się do­sko­na­le.

      – Więc o co cho­dzi? Masz do mnie żal, że po­je­cha­łam do mamy?

      – Skąd­że.

      – Sta­ło się coś?

      – Nic się nie sta­ło. Wszyst­ko w po­rząd­ku.

      To zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne jak Bo­że­na od­bie­ra moje na­stro­je. Nic przed nią nie mogę ukryć. Cza­sem na­wet jest to nie­zbyt wy­god­ne. Mo­men­tal­nie wszyst­ko in­stynk­tow­nie wy­czu­wa. Trud­no ją oszu­kać. Wła­ści­wie mia­łem ocho­tę opo­wie­dzieć jej całą tę dziw­ną hi­sto­rię, ale w ostat­niej chwi­li ugry­złem się w ję­zyk. Wiem prze­cież, że Bo­że­na nie jest w sta­nie nie po­chwa­lić się przed przy­ja­ciół­ka­mi moją sen­sa­cyj­ną przy­go­dą i że już na­stęp­ne­go dnia cała War­sza­wa bę­dzie wie­dzia­ła o ta­jem­ni­czym tak­sów­ka­rzu. Nie, nie, le­piej za­trzy­mać to przy so­bie. Kto wie co się rze­czy­wi­ście kry­je za tą spra­wą. Może to po pro­stu ja­kiś ma­nia­kal­ny typ, a może...

      – No więc co? Nie po­wiesz mi o co cho­dzi?

      – Ależ o nic nie cho­dzi. Za­pew­niam cię, ko­cha­nie.

      – A może po­do­ba ci się ja­kaś bab­ka?

      – Daj­że spo­kój.

      Po­chy­li­ła się nade mną i zaj­rza­ła mi w oczy.

      – Uwa­żaj. Nie­chbym się tyl­ko do­wie­dzia­ła, że masz ja­kiś flirt na boku, to tak bym się za­czę­ła pusz­czać, że... Ostrze­gam cię.

      – Ależ Bo­żen­ko, o czym ty w ogó­le mó­wisz? Nie w gło­wie mi żad­ne flir­ty.

      Po­gro­zi­ła mi pal­cem.

      – Już ja cię znam, ty sta­ry sa­ty­rze. Uwa­żaj. Bar­dzo nie lu­bię jak ro­bisz ta­kie ta­jem­ni­cze miny. Coś tam jest nie­wy­raź­ne­go.

      – Prze­stań.

      We­szła te­ścio­wa.

      – No, moje dzie­ci, her­bat­ka się pa­rzy. Za­raz dam wam coś do zje­dze­nia. Wła­ści­wie to już czas na ko­la­cję. Mam do­sko­nałe śle­dzie w oli­wie.

      Za­drża­łem. Ma­muń­cia lubi ta­kie bar­dziej prze­ma­ce­ro­wa­ne śle­dzi­ki, a ja mam nie­zbyt moc­ny żo­łą­dek. – Wo­lał­bym ka­wa­łe­czek chle­ba z ma­słem – po­wie­dzia­łem nie­śmia­ło.

      Zgro­mi­ła mnie spoj­rze­niem.

      – Nie ma mowy. Zjesz śle­dzi­ka. Po­móż mi, Bo­żen­ko, na­kryć do sto­łu.

      Moja oba­wy oka­za­ły się płon­ne. Śle­dzi­ki na­da­wa­ły się jesz­cze do je­dze­nia. Bo­że­na zna­la­zła w za­ka­mar­kach ku­chen­nych reszt­kę ja­kiejś na­lew­ki, co ogrom­nie po­pra­wi­ło na­szą sy­tu­ację. Ko­la­cja upły­nę­ła w po­god­nym na­stro­ju. Sta­ra­łem się nie wi­dzieć py­ta­ją­cych spoj­rzeń Bo­że­ny. Przez cały czas za­sta­na­wia­łem się nad tym co mam jej po­wie­dzieć, jak wy­tłu­ma­czyć mój nie­po­kój. Wie­dzia­łam prze­cież, że nie prze­sta­nie mnie wy­py­ty­wać.

      Po­my­li­łem się jed­nak. Kie­dy wró­ci­li­śmy do domu po­wie­dzia­ła tyl­ko.

      – Rób jak uwa­żasz. Wo­bec tego od dzi­siaj ja tak­że będę mia­ła swo­je ta­jem­ni­ce.

      II

      Na­sze sprzecz­ki mał­żeń­skie ni­g­dy nie trwa­ją dłu­go. To chy­ba dla­te­go, że obo­je mamy duże po­czu­cie hu­mo­ru. Każ­de krót­kie spię­cie wy­da­je nam się w koń­cu tak za­baw­ne, że nie po­tra­fi­my utrzy­mać po­wa­gi.

      Już na dru­gi dzień rano Bo­że­na za­po­mnia­ła o wczo­raj­szych po­gróż­kach i była w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Zro­bi­ła ge­ne­ral­ny prze­gląd swo­jej gar­de­ro­by i do­szła do wnio­sku, że musi za­opa­trzyć się w jesz­cze je­den swe­ter. Buty nar­ciar­skie i spodnie po­sta­no­wi­ła ku­pić w Za­ko­pa­nem, albo w Kra­ko­wie. We­so­ło szy­ko­wa­ła się do dro­gi, obie­cu­jąc so­bie nie­by­wa­łe roz­ko­sze, któ­re ja­ko­by mia­ły na nas ocze­ki­wać w gó­rach.

      – Pa­mię­tasz, ja­kie dają zna­ko­mi­te lody w tym cock­ta­ilu na Kru­pów­kach?

      Nie mo­głem pa­mię­tać, bo w ogó­le lo­dów nie ja­dam, ale nie opo­no­wa­łem. Nie chcia­łem wsz­czy­nać dys­ku­sji na ten te­mat.

      Tak

Скачать книгу