Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 6

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

Od razu spo­strze­głem, że pan ma­jor cie­szy się tu ogrom­nym sza­cun­kiem. Nie omiesz­ka­łem mu te­go po­wie­dzieć. Uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

      – Tak, zna­ją mnie tu i chy­ba ce­nią wraż­li­wość mego pod­nie­bie­nia. Nie­wie­lu jest w dzi­siej­szych cza­sach lu­dzi, któ­rzy umie­ją do­brze zjeść i do je­dze­nia do­brać od­po­wied­nie na­pit­ki. Wie­dza ga­stro­no­micz­na upa­da w na­szym kra­ju. Lu­dzie są zbyt za­go­nie­ni, żeby się za­sta­na­wia­li nad tym, co je­dzą.

      Za­mó­wi­li­śmy obiad i jesz­cze przez pe­wien czas roz­ma­wia­li­śmy o za­le­tach sta­ro­pol­skiej kuch­ni. Lu­bię przed je­dze­niem mó­wić na tema­ty ku­li­nar­ne. To zna­ko­mi­cie po­bu­dza ape­tyt.

      Po paru kie­lisz­kach zna­ko­mi­tej żyt­niów­ki za­czę­li­śmy wspo­mi­nać daw­ne cza­sy. Co chwi­la pa­da­ło tra­dy­cyj­ne py­ta­nie: „A pa­mię­tasz?” „Pa­mię­tasz tę roz­ró­bę w czter­dzie­stym pierw­szym?” „Nie, nie, to było na wio­snę czter­dzie­ste­go dru­gie­go”. „Ale skąd, to na pew­no był czter­dzie­sty pierw­szy rok. Jesz­cze prze­cież wte­dy Ka­zik żył...”

      Mie­li­śmy co wspo­mi­nać. Obaj z Hen­ry­kiem by­li­śmy w par­ty­zant­ce. Po­rząd­nie da­li­śmy się Niem­com we zna­ki, ale i na­szych dużo zgi­nę­ło. Prze­ży­ło się cięż­kie chwi­le. Na­rzyc­ki był wte­dy smu­kłym, zgrab­nym mło­dzień­cem. Za­wsze pe­łen fan­ta­zji, za­wsze we­so­ły, opty­mi­stycz­nie na­stro­jony, do­da­ją­cy ko­le­gom otu­chy.

      Do po­lę­dwi­cy za­mó­wił czer­wo­ne wino i po­wie­dział:

      – A wiesz, że nie­daw­no roz­ma­wia­li­śmy o to­bie z Dow-na­rem?

      – Co ty mó­wisz? Ste­fan był w Kra­ko­wie?

      – Tak. Ja­kieś trzy, czte­ry dni temu. Wpadł na parę go­dzin. Miał tu coś u nas do za­ła­twie­nia. Strasz­nie cię chwa­lił.

      – Nie może być.

      – Sło­wo daję. Po­wie­dział, że je­steś wy­jąt­ko­wo przy­zwo­ity fa­cet.

      – Spo­ro trze­ba było cza­su, żeby do­szedł do ta­kie­go wnio­sku – ro­ze­śmia­łem się. – Ale le­piej póź­no, niż wca­le. No to trze­ba to ob­lać – do­da­łem się­ga­jąc po kie­li­szek.

      Po­tem wy­pi­li­śmy kawę i po ma­łym ko­niacz­ku. Chcia­łem za­pła­cić ra­chu­nek, ale Hen­ryk obu­rzył się nie na żar­ty.

      – Cóż ty so­bie wy­obra­żasz? – po­wie­dział ener­gicz­nie, marsz­cząc swe krza­cza­ste brwi. – Ja cię za­pra­szam na obiad, a ty chcesz pła­cić. Wy­klu­czo­ne. Jak ja przy­ja­dę do War­sza­wy, to wte­dy ty za­pła­cisz ra­chu­nek w Grand Ho­te­lu albo w Bri­sto­lu. Nie wy­mi­gasz się. Bądź spo­koj­ny.

      Wie­czór był po­god­ny. Obaj mie­li­śmy ocho­tę przejść się tro­chę. Po­szli­śmy wiec na Plan­ty. Ga­wę­dzi­li­śmy o tym i o owym. Hen­ryk opo­wie­dział mi o swo­jej ro­dzi­nie i spy­tał, czy za­do­wo­lo­ny je­stem z no­wej żony. Od­par­łem, że nie na­rze­kam.

      – Ład­na bab­ka. Bar­dzo efek­tow­na. Tyl­ko tro­chę dla cie­bie za mło­da.

      Uśmiech­ną­łem się.

      – Na ra­zie nie czu­ję tej róż­ni­cy wie­ku, a co bę­dzie da­lej, to zo­ba­czy­my.

      – Za­wsze by­łeś ry­zy­kant.

      Wzią­łem Hen­ry­ka pod rękę.

      – Daj spo­kój. Nie prze­sa­dzaj. Nie mo­żesz ode mnie wy­ma­gać, że­bym się że­nił z ja­kimś sta­rym pu­dłem. Wy­star­czy, że sam już nie je­stem pierw­szej mło­do­ści.

      Na­rzyc­ki par­sk­nął śmie­chem.

      – Wła­ści­wie masz ra­cję. Ty za­wsze po­tra­fisz mnie prze­ko­nać. – I po chwi­li do­dał z wes­tchnie­niem: – Ja nie­ste­ty mam dzie­ci. Nie mogę so­bie po­zwo­lić na nową mło­dą żonę. Je­stem so­lid­nym oj­cem ro­dzi­ny. A zresz­tą po­wiem ci w za­ufa­niu, że przy­zwy­cza­iłem się do mo­jej Mag­dy. Nie wy­obra­żam so­bie ży­cia bez niej. Cza­sem może by czło­wiek i pod­sko­czył gdzieś na bok, ale tak na kró­ciut­ko.

      – I pod­ska­ku­jesz?

      – Ale skąd. Po pierw­sze Mag­da mnie pil­nu­je, a nosa ma ta­kie­go, że ho, ho, a po dru­gie nie mam cza­su na te rze­czy. Ro­bo­ty tyle, że czło­wiek od­sap­nąć nie ma kie­dy, a co do­pie­ro mó­wić o ja­kichś flir­tach. Zresz­tą mnie na­wet nie wy­pa­da. Zna­ją mnie tu wszy­scy. Po­wiedz mi, mój dro­gi, a jak two­je spra­wy za­wo­do­we? Pi­szesz ja­kiś nowy kry­mi­nał?

      – Wła­śnie szu­kam te­ma­tu. Może mi coś pod­rzu­cisz?

      Na­rzyc­ki skrzy­wił się.

      – E, praw­dę mó­wiąc, to nic cie­ka­we­go ostat­nio się nie dzie­je. Była spra­wa tego Kota...

      –Tak, wiem. To nie dla mnie. A nie masz cze­goś na warsz­ta­cie?

      – W tej chwi­li chy­ba nie. Je­że­li coś cie­ka­we­go się zda­rzy, to cię za­wia­do­mię.

      – Bar­dzo ci będę wdzięcz­ny. Chciał­bym te­raz na­pi­sać po­wieść opar­tą na fak­tach.

      – A Do­wnar nie do­star­cza ci ma­te­ria­łów?

      – Do­star­cza, ale dla mnie to wszyst­ko mało.

      – Taki je­steś płod­ny?

      – Mu­szę z cze­goś żyć. Nie za­po­mi­naj, że mnie pen­syj­ka na pierw­sze­go nie leci. Jak nie zaro­bię, to nie mam na obia­dek nie tyl­ko w Grand Ho­te­lu, ale na­wet w ba­rze mlecz­nym.

      Hen­ryk po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

      – Nie na­rze­kaj, nie na­rze­kaj. Krzyw­da ci się nie dzie­je.

      – Ja­koś so­bie ra­dzę, ale tak­że mu­szę się na­ty­rać. Wszę­dzie jeż­dżę z ma­szy­ną do pi­sa­nia.

      – Na dłu­go je­dziesz do Za­ko­pa­ne­go?

      – Na mie­siąc. Chciał­bym zła­pać ja­kiś te­mat.

      – Jak coś się tra­fi, to bądź pew­ny, że ci dam znać.

      Przez cały czas roz­mo­wy my­śla­łem o tym, czy Hen­ry­ko­wi

Скачать книгу