Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 7

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

za­czę­ła z za­pa­łem opo­wia­dać o cio­ci, o wu­jasz­ku, o ku­zyn­kach. Po­cząt­ko­wo słu­cha­łem do­syć uważ­nie, ale wresz­cie zmę­czył mnie ten re­por­taż i za­czą­łem zie­wać dys­kret­nie.

      – Sen­ny je­steś? – spy­ta­ła.

      – Przy­znam ci się szcze­rze, że nie miał­bym nic prze­ciw­ko temu, żeby pójść spać.

      Nie opo­no­wa­ła. I ona tak­że była bar­dzo zmę­czo­na.

      Rano o mało nie spóź­ni­li­śmy się na au­to­bus. Mimo za­pew­nień Bo­że­ny, że mamy jesz­cze ma­sę cza­su, zja­wi­li­śmy się w ostat­niej chwi­li. Nie oby­ło się oczy­wi­ście bez krót­kiej ale in­ten­syw­nej sprzecz­ki. Zda­je się, że pa­dły na­wet do­syć ostre sło­wa, jak „idiot­ka”, „sta­ry ra­mol” itp. Wkrót­ce jed­nak ruch au­to­bu­su i prze­su­wa­ją­cy się za okna­mi zi­mo­wy kra­jo­braz, roz­ła­do­wa­ły na­pię­tą at­mos­fe­rę.

      – Cie­szę się – po­wie­dzia­ła Bo­że­na, kle­piąc mnie ser­decz­nie po ko­la­nie. – Cie­szę się, że je­dzie­my do Za­ko­pa­ne­go. W tym roku spró­bu­jesz już zje­chać z Ka­spro­we­go. Zo­ba­czysz, że to nie ta­kie strasz­ne.

      Po­dróż upły­nę­ła nam bez więk­szych wra­żeń. Bo­że­na była w co­raz lep­szym hu­mo­rze. Ja sta­ra­łem się jej do­trzy­mać kro­ku, ale nie bar­dzo mi się to uda­wa­ło. Po­nu­re wid­mo Ka­spro­we­go Wier­chu, prze­sła­nia­ło mi co chwi­lę ra­do­śnie błysz­czą­ce w słoń­cu pola i lasy. Za­sta­na­wia­łem się nad tym, po ja­kim cza­sie, moż­na zdjąć z no­gi gips w wy­pad­ku skom­pli­ko­wa­ne­go zła­ma­nia. W pew­nym mo­men­cie prze­mknę­ła mi przez gło­wę ge­nial­na myśl: „A gdy­by tak ma­leń­ka symu­la­cja? Gdy­bym udał, że boli mnie noga, że na przy­kład na­cią­gną­łem so­bie ścię­gno?” Za­raz jed­nak zre­zy­gno­wa­łem z tego po­my­słu. Wie­dzia­łem, że Bo­że­na mo­men­tal­nie mnie roz­szy­fru­je. Zna mnie zbyt do­brze, a ja nie po­tra­fię się zbyt dłu­go utrzy­mać w roli in­wa­li­dy. To na nic.

      W Za­ko­pa­nem były oczy­wi­ście trud­no­ści z trans­por­tem, po­nie­waż ża­den tak­sów­karz nie chciał za­brać nart. Do­pie­ro kie­dy obie­ca­łem za­pła­cić po­trój­ną tak­sę, uda­ło mi się wtło­czyć Bo­że­nę i nar­ty do sta­rej, wy­słu­żo­nej „War­sza­wy”. Dziw­ne. Do Za­ko­pa­ne­go pra­wie wszy­scy przy­jeż­dża­ją aby upra­wiać spor­ty zi­mo­we, a żad­na tak­sów­ka nie jest za­opa­trzo­na w ba­gaż­nik przy­sto­so­wa­ny do wo­że­nia nart.

      Od­wio­złem Bo­że­nę do „Ma­gno­lii”, a sam po­je­cha­łem do mi­łe­go dom­ku znaj­du­ją­ce­go się w są­siedz­twie „Ha­la­my”. Wy­ła­do­wa­łem ba­gaż z sa­mo­cho­du i tu­taj zda­rzył się fakt, któ­ry mną wstrzą­snął do głę­bi. Na licz­ni­ku było dwa­na­ście zło­tych. Wrę­czy­łem tak­sów­ka­rzo­wi trzy­dzie­ści pięć, ale on po­trzą­snął gło­wą.

      – To za dużo pa­nie – po­wie­dział i od­dał mi dzie­siąt­kę.

      Onie­mia­łem. By­łem prze­cież przy­go­to­wa­ny na to, że bę­dzie chciał wię­cej. A on od­dał mi dzie­sięć zło­tych i jesz­cze od­niósł mi wa­liz­kę. Nie­by­wa­łe. Po­rząd­ni lu­dzie ci gó­ra­le.

      Moja go­spo­dy­ni przy­ję­ła mnie grzecz­nie, ale bez en­tu­zja­zmu. Od razu za­czę­ła się tłu­ma­czyć, że nie­ste­ty, ten po­kój na par­te­rze, któ­ry mi obie­ca­ła jest za­ję­ty, po­nie­waż mu­sia­ła umie­ścić w nim jed­ną pa­nią, któ­ra zła­ma­ła nogę i że dla mnie prze­zna­czy­ła po­kój na pierw­szym pię­trze. Jest mniej­szy, ale tak­że sło­necz­ny.

      – Chy­ba pan nie ma pre­ten­sji. Nie mo­głam zro­bić ina­czej, bo ta pani ma nogę w gip­sie i trud­no by jej było scho­dzić na dół na ta­ras. Scho­dy wą­skie i do­syć stro­me. A je­że­li pan bę­dzie chciał le­ża­ko­wać na ta­ra­sie, to prze­cież za­wsze może pan przejść przez po­kój mego syna. Ja­koś się po­go­dzi­my. I jak pan bę­dzie chciał obej­rzeć te­le­wi­zję to pro­szę bar­dzo.

      Po­wie­dzia­łem, że nie mam pre­ten­sji i że je­stem za­do­wo­lo­ny z po­ko­ju na pierw­szym pię­trze. Za­uwa­ży­łem, że jej bar­dzo ulży­ło. I, wi­do­cznie żeby mnie do resz­ty udo­bru­chać, przy­nio­sła mi aba­żur.

      – Ten bę­dzie tu panu le­piej pa­so­wał – po­wie­dzia­ła, zdej­mu­jąc z lam­py przy łóż­ku ja­kieś okro­pień­stwo. Wo­la­łem oczy­wi­ście duży po­kój na par­te­rze, wy­cho­dzą­cy na pięk­ny ta­ras, ale nie było sen­su się sprze­czać.

      Roz­pa­ko­wa­łem wa­li­zę, uło­ży­łem swo­je rze­czy w chwiej­nej, nie­do­my­ka­ją­cej się sza­fie i wy­sze­dłem na mały bal­ko­nik. Przez dłuż­szą chwi­lę od­dy­cha­łem głę­bo­ko gór­skim po­wie­trzem, któ­re mnie za­wsze tro­chę osza­ła­mia przez pierw­szych parę dni. Spoj­rze­niem bie­głem ku ośnie­żo­nym szczy­tom i po­wi­ta­łem Gie­wont, ry­su­ją­cy się ostro na tle nie­bie­skie­go nie­ba.

      Obiad zja­dłem w „Ha­la­mie”. So­czy­sta po­lęd­wica z bo­rów­ka­mi bar­dzo mi sma­ko­wa­ła. Roz­glą­da­łem się po sali, ale ni­ko­go zna­jo­me­go nie za­uwa­ży­łem.

      Przed ko­la­cją po­sze­dłem od­wie­dzić Bo­że­nę. Za­sta­łem ją w zna­ko­mi­tym hu­mo­rze. Rzu­ci­ła mi się na szy­ję, wy­ca­ło­wa­ła i za­raz za­czę­ła ro­bić nie­po­ko­ją­ce pla­ny.

      – Nie wy­obra­żasz so­bie na­wet jak się cie­szę, że przy­je­cha­li­śmy do Zako­pa­ne­go. Strasz­nie tu lu­bię przy­jeż­dżać. Za­raz ju­tro mu­szę za­nieść nar­ty, żeby mi wią­za­nia do­pa­so­wa­li do bu­tów. I ten ma­te­riał od­dam do kraw­ca. Mam na­dzie­ję, że szyb­ko zro­bi mi spod­nie. Ty do­sta­niesz dwa dni urlo­pu, że­byś się za­akli­ma­ty­zo­wał, a po­tem do ro­bo­ty. Naj­pierw pój­dzie­my na Wier­szy­ki, a po­tem zje­dziesz so­bie z Gu­ba­łów­ki. Świe­ży śnieg, nie­zbyt no­śny. Mo­żesz się nie oba­wiać. Zresz­tą bę­dziesz je­chał za mną. Po­ka­żę ci naj­ła­twiej­szą tra­sę.

      – Wiesz, że mnie tro­chę noga boli – bąk­ną­łem.

      Po­trzą­snę­ła mną ener­gicz­nie.

      – Nie pró­buj się wy­krę­cać. Nic z tego. Nie po to ku­pi­łeś so­bie ta­kie faj­ne pla­sty­ki, żeby sie­dzieć w domu.

      Przy­po­mnia­łem so­bie jak to było z kup­nem tych nart. Bo­że­na za­cią­gnę­ła mnie do Skład­ni­cy Har­cer­skiej, wy­bra­ła de­ski i ka­za­ła mi za nie za­pła­cić. Ani się spo­strze­głem jak trzy­ma­łem w ręku nie­bie­skie „Rysy”,

Скачать книгу