Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 8
Lubię wiedzieć kto jest moim sąsiadem, a poza tym obserwowanie ludzi jest niezbędne w mojej pracy. Mam taki gruby brulion w kratkę, w którym notuję ludzkie typy napotkane na drodze życia. Potem coś się doda, coś się ujmie i gotowa postać powieściowa.
W domu w którym zamieszkałem jest sześć pokoi. Trzy na dole i trzy na górze. Kuchnia w suterenie. Na parterze są dwa duże, ładne pokoje z wyjściem na taras i mały pokoik koło łazienki. Jeden z tych dużych pokoi zajmował syn gospodarzy, w drugim zamieszkała ta pani z nogą w gipsie, a w małym jakiś dziwny drobny człowieczek, ogromnie nieśmiały. Przemykał się chyłkiem pod ścianami, na nikogo nie patrzył i starał się z nikim nie rozmawiać. Nazywał się Kasztenic, tytułowano go panem doktorem i podobno był pracownikiem naukowym, ale jaką dziedzinę wiedzy reprezentował, tego nie zdołałem się dowiedzieć. Zresztą dalszy bieg wypadków tak mnie zaabsorbował, że ludzie z którymi w jednym stałem domku przestali mnie interesować.
Na piętro szło się po wewnętrznych wąskich schodach, które prowadziły z niewielkiego hallu. Jeden pokój zajmowali gospodarze, drugi ja, a w trzecim ulokował się młody człowiek, który marzył o tym, żeby zostać reżyserem filmowym. Podobno skończył już nawet jakąś szkołę, ale to nie rzucało się zbytnio w oczy. Starał się wokół swojej osoby stwarzać tak zwaną atmosferę artystyczną i chętnie dawał do zrozumienia, że jest zapoznanym talentem, któremu „klika” nie pozwala się wybić. Gdyby tylko mógł zrobić choć jeden film, to pokazałby co potrafi.
Najbardziej interesowała mnie pani ze złamaną nogą. Po pierwsze dlatego, że miała bardzo ciekawą urodę, a po drugie, że była inteligentna. Taką właśnie inteligencję lubię, dyskretną, nie narzucającą się otoczeniu, z domieszką lekkiego, finezyjnego humoru. Zdaje się, że ja także zyskałem zaraz na wstępie jej sympatię, bo obdarzała mnie uroczym uśmiechem i chętnie ze mną rozmawiała. Terenem spotkań towarzyskich był oczywiście taras, na którym stały leżaki zwrócone ku słońcu. W pogodny dzień można się było znakomicie opalać.
Piękna pani nazywała się Elżbieta Narbertowa i była żoną jakiegoś inżyniera, który wynajął dla niej pokój i beztrosko wyjechał do Warszawy. Nie skarżyła się ani nie narzekała na męża, ale od czasu do czasu można było wyczuć, że ma do niego żal.
Nie poruszałem oczywiście tych małżeńskich spraw i unikałem drażliwych tematów. Natomiast zaraz na drugi dzień po przyjeździe spytałem, jak to się stało, że złamała nogę. – Ach, to zupełnie głupia historia – powiedziała z uśmiechem. – Niech pan sobie wyobrazi, że zjeżdżaliśmy z mężem z Nosala tą łagodną nartostradą. To przecież trasa dla początkujących narciarzy. W pewnym momencie trafiłam na lód, zwiększyłam tempo, potem nagle narta wpadła mi pod śnieg i przewróciłam się do przodu. Od razu poczułam straszliwy ból w nodze, krzyknęłam na męża, który jechał przede mną...
– Chyba bezpiecznik nie puścił – zauważyłem fachowo.
– Właśnie. Nie puścił bezpiecznik. Był za mocno przykręcony. A pan dobrze jeździ?
Uśmiechnąłem się zakłopotany.
– Właściwie to ja wcale nie jeżdżę. Dopiero się uczę. Moja żona koniecznie chce ze mnie zrobić narciarza i muszę się męczyć na stare lata.
– Nigdy nie jest za późno na naukę – powiedziała z komiczną powagą.
Spoważniałem. Przypomniałem sobie, że to ostatni dzień urlopu i że jutro mam z Bożeną iść na te cholerne Wierszyki. Zacząłem się zastanawiać nad tym, czym by tu wysmarować narty, żeby się tak nie ślizgały. Nie cierpię się ślizgać, a niestety, jazda na nartach na tym właśnie polega.
– Czemu pan spochmurniał? – spytała pani Elżbieta.
– Nic, nic, tak się zamyśliłem.
Przyjrzała mi się uważnie. W jej ciemnych oczach dojrzałem wesołe blaski.
– Czy pan nie lubi jeździć na nartach? – spytała.
– Bardzo nie lubię – przytaknąłem gorąco.
– Więc po co pan to robi?
– Wspomniałem już, że moja żona postanowiła mnie wyćwiczyć w tym sporcie.
– Nie wygląda pan na takiego posłusznego męża.
Westchnąłem.
– Widzi pani... W małżeństwie trzeba iść na pewne ustępstwa, a poza tym nie można zawsze robić tego, co się lubi. Człowiek powinien się przezwyciężać, powinien przełamywać swą naturę.
Roześmiała się.
– Dziwny z pana człowiek. Nigdy nie wiem kiedy pan mówi na serio, a kiedy żartuje.
– Najlepiej to tak pół żartem, pół serio.
– Tylko że nie zawsze tak można.
– Chyba zawsze. Wydaje mi się, że to chyba jedyna rozsądna taktyka życiowa. Bo jak byśmy tak zaczęli wszystko brać na serio...
– Czy pańska żona podziela tę taktykę?
– Oczywiście. Moja żona ma duże poczucie humoru. Gdyby nie to, już dawno nie bylibyśmy małżeństwem.
– Więc uważa pan, że w małżeństwie poczucie humoru jest rzeczą tak bardzo ważną?
– Niezbędną.
– Może pan ma i rację – powiedziała zamyślona i zaraz dodała: