Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 5
– Trudno przewidzieć, kochanie, czy od razu dostanie się taksówkę – próbowałem łagodnie tłumaczyć. – Czasem i pół godziny trzeba na to stracić. Dzisiaj wyjątkowo mi się udało. Zawsze lepiej przyjechać trochę wcześniej, niż się spóźnić.
– Zawracanie głowy – warknęła Bożena.
Tragarz, który taktownie stanął na uboczu, podszedł do nas i powiedział, że pociąg już podstawiają.
– A widzisz? – uśmiechnąłem się triumfalnie. – Nie czekaliśmy znowu tak długo.
Ruszyliśmy w ślad za naszym ogromnym bagażem. Miałem ochotę powiedzieć coś na temat wypchanych waliz Bożeny, ale dałem spokój. Nie chciałem dolewać oliwy do ognia.
Podróż upływała stosunkowo spokojnie, jeżeli nie liczyć drobnych utarczek słownych. Bożena złościła się na mnie, że nie potrafię otworzyć okna, ja zaś robiłem jej gorzkie wyrzuty, że nie wzięła na drogę nic do picia.
– Przecież mamy trzy termosy – argumentowałem. – A wczoraj kupiłem kilo cytryn. Dlaczego nie zrobiłaś herbaty?
– Mogłeś mi przypomnieć – odburknęła. – Zawsze wszystko na mojej głowie.
– Nie wszystko, kochanie. Bilety ja załatwiłem. Ja stałem w kolejce, i w „Orbisie” i w „Polresie”.
– No to co z tego? Od tego jest mężczyzna, żeby załatwiał bilety. Albo się ma męża, albo się nie ma.
W Krakowie wysiedliśmy. Bożena postanowiła odwiedzić jakąś swoją dalszą rodzinę. Nie sprzeciwiałem się, ale nie bardzo miałem ochotę iść do tej ciotki.
– Jeżeli ci się nie chce, to pójdę sama – powiedziała zgodnie Bożena. – Ty pewnie wolisz pogadać z tymi twoimi milicjantami.
Zdecydowaliśmy się zanocować w Krakowie i dopiero na drugi dzień rano pojechać autobusem do Zakopanego. Zostawiliśmy więc cały bagaż w przechowalni i tylko z małym neseserkiem wyruszyliśmy na poszukiwanie kwatery. Zupełnie niespodziewanie w Hotelu Francuskim dostaliśmy bez większych trudności pokój. To bardzo poprawiło nam humory. Umyliśmy się, zjedliśmy śniadanie i Bożena poszła w odwiedziny do rodziny, a ja miałem ochotę przejść się po Plantach.
Lubię Kraków. Stolica Jagiellonów napełnia mnie zawsze jakąś historyczną zadumą. Wąskie uliczki, rynek, Sukiennice, kościół Mariacki, wreszcie Wawel. I te małe cukierenki tkwiące jeszcze ciągle w minionej epoce, przesycone specyficzną atmosferą.
Długo spacerowałem. Wreszcie zmęczyłem się i zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Kazałem się zawieźć do Komendy MO.
Narzycki rozpromienił się na mój widok. Porwał mnie w swe niedźwiedzie ramiona i zaczął ściskać.
– Zygmunt! Jak się masz. Kopę lat. Strasznie dawno cię nie widziałem. Co się z tobą dzieje? Co słychać?
– Puść, bo mnie udusisz – jęknąłem. – Pokaż się jak wyglądasz. Zdaje mi się, że przytyłeś.
Narzycki klepnął się po wystającym brzuchu
– Najwidoczniej służy mi praca w milicji.
– Ale jak się zrobisz taki ociężały, to nie będziesz mógł ścigać przestępców.
– Mogę, mogę. Bądź spokojny. Co cię sprowadza do Krakowa?
– Jadę z żoną do Zakopanego. Zatrzymaliśmy się tutaj na jeden dzień.
– Gdzie będziesz mieszkał w Zakopanem? W „Halamie”?
– Niestety w „ZAiKS-ie” już nie dostałem pokoju. Za późno złożyłem podanie. Mam pokój tam niedaleko. Do „Halamy” będę chodził tylko na obiady.
– To w razie czego można do ciebie dzwonić do „Halamy” w porze obiadowej?
– Oczywiście. Albo do „Halamy” albo do „Magnolii” do mojej żony.
– To nie będziesz mieszkał razem z żoną? – zdziwił się Narzycki.
– Nie. Uważasz, że to kiepski pomysł?
– Wprost przeciwnie. Uważam, że umiesz się genialnie urządzać. Niestety, z moją żoną taki numer by nie przeszedł.
– Widocznie masz fatalną opinię.
Roześmieliśmy się. Narzycki walnął mnie w plecy, aż mi w płucach zagrało.
– Co ty dzisiaj robisz? – spytał. – Zajęty jesteś?
– Właściwie nie. Żona cały dzień spędza na łonie swojej rodziny, a ja tak się włóczę po Krakowie.
– Coś ci zaproponuję – powiedział Narzycki i znowu walnął mnie w plecy. – Jakbyś się zapatrywał na to, żebyśmy razem zjedli obiad?
– Znakomity pomysł. Wprost z ust mi to wyjąłeś. Za-praszam cię do Wierzynka.
– To ja cię zapraszam.
Roześmiałem się.
– Daj spokój. Potem będziemy się kłócić, kto kogo zaprasza. Więc o której?
Narzycki spojrzał na zegarek.
– Teraz mam jeszcze trochę roboty... Wpadnij do mnie