Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 13

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

aż się wzdry­gną­łem. – Czy ty po­znał­byś tę tak­sów­kę?

      – Bar­dzo wąt­pię. Wiem tyl­ko, że to była „War­sza­wa”. Nowy mo­del.

      – Nu­me­ru re­je­stra­cyj­ne­go nie za­no­to­wa­łeś?

      – Nie. A zresz­tą po­wie­dział mi, że nu­me­ry ma sfał­szo­wa­ne.

      – I nie za­uwa­ży­łeś ja­kie­goś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go szcze­gó­łu w tym wo­zie? Może ma­skot­ka, albo ja­kiś błąd pro­duk­cyj­ny?...

      Za­trzy­ma­łem się na­gle.

      – Cze­kaj, cze­kaj. Tak, za­uwa­ży­łem pe­wien dro­biazg. Na szy­bie, u dołu, po le­wej stro­nie taki ma­leń­ki od­prysk, a ra­czej nie od­prysk, tyl­ko mlecz­na ska­za w kształ­cie li­te­ry S.

      – Jak to spo­strze­głeś?

      – Chcia­łem zna­leźć coś ta­kie­go, co by mi w przy­szło­ści po­zwo­li­ło ewen­tu­al­nie zi­den­ty­fi­ko­wać tę tak­sów­kę.

      Na­rzyc­ki po­ki­wał gło­wą.

      – Ro­zu­miem. Żył­ka za­wo­do­wa. To bar­dzo waż­ne co mó­wisz. Trze­ba bę­dzie za­raz za­wia­do­mić War­sza­wę. Za­dzwo­nię do Do­wna­ra. Oba­wiam się, że bę­dziesz mu­siał na parę dni po­je­chać do ko­cha­nej sto­licy. Przy­kro mi, że ci psu­ję urlop, ale chy­ba nie da się tego unik­nąć.

      Klep­ną­łem go po sze­ro­kich ple­cach.

      – Nie przej­muj się. Skrę­ci­łem nogę. Na nar­tach i tak nie mogę jeź­dzić.

      – Nie wie­dzia­łem, że z cie­bie taki za­pa­lo­ny nar­ciarz.

      – Nie taki bar­dzo za­pa­lo­ny, jak ci się wyda­je. W mał­żeń­stwie trze­ba iść na pew­ne kom­pro­mi­sy, je­że­li się chce...

      – Ro­zu­miem – prze­rwał mi Hen­ryk. – Mnie nie mu­sisz tego tłu­ma­czyć.

      Do­brnę­li­śmy wresz­cie do wozu. Tam­ci już po­je­cha­li. Śnieg prze­stał pa­dać. Oczysz­czo­ne z chmur nie­bo było gra­na­to­we. Pod wie­czór brał mróz.

      – Do­kąd, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze? – spy­tał kie­row­ca.

      – Do Za­ko­pa­ne­go, do ko­men­dy.

      – Może wy­sa­dzisz mnie gdzieś w po­bli­żu „Ha­la­my” – za­pro­po­no­wa­łem.

      Po­trzą­snął gło­wą.

      – Nie. Po­je­dziesz ze mną. Mu­sisz zło­żyć ofi­cjal­ne ze­zna­nie.

      – Umó­wi­łem się z żoną – pró­bo­wa­łem ar­gu­men­to­wać.

      – Za­dzwo­nisz do żony z ko­men­dy. Po­wiesz, że się spóź­nisz.

      – Czy są­dzisz, że będę mógł opo­wie­dzieć żo­nie?...

      – O tym, że jeź­dzi­łeś ze mną na miej­sce zbrod­ni mo­żesz po­wie­dzieć, ale w szcze­gó­ły się nie wda­waj i ani sło­wa na te­mat tej two­jej roz­mo­wy w tak­sów­ce.

      – Co my­ślisz o tym śpie­wa­ją­cym żół­wiu? – spy­ta­łem.

      Wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Dia­bli wie­dzą. Może ja­kiś szyfr.

      – A może to na­pi­sał mor­der­ca, żeby za­trzeć śla­dy? – pod­su­ną­łem.

      Hen­ryk skrzy­wił się scep­tycz­nie. – Bar­dzo wąt­pię. To trze­ba bar­dzo dłu­go my­śleć, żeby wy­du­mać ta­kie ze­sta­wie­nie. Śpie­wa­ją­cy żółw. To brzmi jak ty­tuł ja­kiejś nie­sa­mo­wi­tej po­wie­ści.

      – Masz ra­cję – oży­wi­łem się. – To jest do­bry ty­tuł.

      – No to sia­daj i pisz – uśmiech­nął się Hen­ryk. – A nie za­po­mnij o skrom­nym ho­no­ra­rium dla mnie.

      W ko­men­dzie cze­ka­ła nas nie­spo­dzian­ka. Przy­szedł ten tu­ry­sta, któ­ry zna­lazł zwło­ki w sza­ła­sie.

      – By­łem we­zwa­ny na ju­tro rano – tłu­ma­czył się – ale po­nie­waż ju­tro pro­jek­tu­je­my wy­ciecz­kę, więc po­my­śla­łem so­bie, że mogę te wszyst­kie for­mal­no­ści za­ła­twić jesz­cze dzi­siaj.

      – Bar­dzo do­brze pan zro­bił – po­wie­dział Hen­ryk. – Chcia­łem pana wie­czo­rem od­wie­dzić. Cie­szę się, że pan przy­szedł. Pro­szę niech pan sia­da. Po­roz­ma­wia­my chwi­lę, a po­tem pod­pi­sze pan pro­to­kół i bę­dzie po wszyst­kim.

      Uważ­nie przy­glą­da­łem się panu dok­to­ro­wi Mie­ciń­skie­mu. Był śred­nie­go wzro­stu, moc­no zbu­do­wa­ny. Twarz sze­ro­ka, opa­lo­na, nie zdra­dza­ła zbyt­niej in­te­li­gen­cji i nie wy­bie­ga­ła poza prze­cięt­ność. Ta­kich twa­rzy wi­du­je się co­dzien­nie dzie­siąt­ki. Nic cha­rak­te­ry­stycz­ne­go, nic ta­kie­go, co moż­na by umie­ścić w ry­so­pi­sie jako znak szcze­gól­ny. Czło­wiek ob­da­rzo­ny taką twa­rzą wta­pia się w tłum i bar­dzo trud­no go po­znać, po­nie­waż ni­czym się nie wy­róż­nia.

      – Więc pan, pa­nie dok­to­rze spę­dza urlop w Za­ko­pa­nem – po­wie­dział Hen­ryk. Zda­nie to mo­gło się wy­dać zbęd­nym zwro­tem re­to­rycz­nym, ale ja wie­dzia­łem, że mój przy­ja­ciel ope­ruje wy­pró­bo­wa­ną od daw­na me­to­dą. Pra­wie ni­g­dy nie ude­rzał od razu w sed­no spra­wy.

      – Tak. Przy­je­cha­łem tu na urlop – przy­tak­nął Mie­ciń­ski. – Zo­sta­ło mi jesz­cze kil­ka dni z ze­szłe­go roku.

      – I chęt­nie jeź­dzi pan na nar­tach.

      – Bar­dzo lu­bię ten sport.

      – Czy przez Halę Ol­czy­ską je­chał pan sa­mot­nie?

      – Tak.

      – I po­sta­no­wił pan chwi­lę od­po­cząć w sza­ła­sie.

      – Tak.

      – Niech mi pan po­wie, pa­nie dok­to­rze, dla­cze­go zaj­rzał pan aku­rat do tego sza­ła­su? Czy może było w nim coś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go? Mo­że coś przy­cią­gnę­ło pań­ską uwa­gę.

      Na tę­pa­wej twa­rzy Mie­ciń­skie­go

Скачать книгу