Oblężenie. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница 11
10
Centurion H. towarzyszył mi w drodze z kwatery głównej. Prefekt Cedycjusz nalegał, żebym zatrzymał grubą opończę, którą owinąłem ciasno kościste ramiona, gdy szliśmy do baraku koszar, który miał być moją kwaterą. Budynek wzniesiono według tego samego projektu co w całym cesarstwie, był podzielony na dziesięć pomieszczeń – po jednym na każdą z ośmiu drużyn centurii, jedno dla optio, zastępcy dowódcy oddziału, oraz duże lokum dla centuriona, składające się z przestrzeni służbowej i mieszkalnej.
Wszedłem do kwatery siódmej drużyny, kierując się najpierw do części, w której znajdował się ekwipunek żołnierski. Oczy przywykły mi do ciemności i dostrzegłem zaokrąglone kształty tarcz i groty oszczepów, które lśniły matowo w słabym świetle.
– Tutaj jest cały wasz rynsztunek – szepnął H. – Jutro będę trzymał waszą drużynę w rezerwie. Użyję was, tylko jeśli wedrą się do fortu, ale wtedy nie musicie w istocie być zdatni do walki, bo będzie po wszystkim. Dobranoc.
Ujrzałem w mroku biel jego uśmiechu, a potem zostałem sam. Odsunąłem przegrodę oddzielającą część magazynową od sypialnej i wszedłem po cichu do środka, starając się nie przeszkodzić towarzyszom, którzy chrapali na piętrowych pryczach. Znalazłem dolną, która nie została zajęta, i westchnąłem lekko, kładąc się na sienniku.
Usnąłem momentalnie. Spałem może wiele godzin, ale zdawało mi się, że ledwie zamknąłem oczy, kiedy nieznajomy legionista potrząsnął mnie za ramię i wypowiedział słowo, którego obawia się każdy zmęczony żołnierz:
– Pobudka.
Nie było sensu się opierać. Przerzuciłem ołowiane nogi przez krawędź posłania i zacząłem budzić moją drużynę.
– Mikon, wstawaj.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
Ledwo żywego ze zmęczenia, jak my wszyscy, nie winiłem o tę dezorientację.
– Wstań po prostu i nałóż rynsztunek. Zaczekaj na zewnątrz. – Odwróciłem się w stronę chrapiącego Kikuta. – Kikut, wstawaj.
– To nie moja służba – wymamrotał, powtarzając odruchowo wymówkę każdego budzonego żołnierza. – Pomyliłeś posłania.
– Arminiusz nadejdzie o świcie. Chcesz leżeć na pryczy, kiedy tutaj dotrze?
W końcu weteran otworzył oczy. Jego odpowiedź była beznamiętna.
– Tak – przyznał bez mrugnięcia okiem.
Zastanowiłem się, czy nadal go przekonywać. Pomyślałem, że powiem mu, że nie zaszedł tak daleko, żeby trafić do więzienia za odmowę walki. Chciałem powiedzieć to wszystko, ale zamiast tego roześmiałem się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Śmiałem się tak głośno, że to załatwiło sprawę budzenia pozostałych i przekonało nawet Kikuta, że teraz sen mu umknie.
– Pieprzyć to. Pójdę. Równie dobrze mogę zginąć z tobą na ścianie fortu i mieć to z głowy, ty cipo – gderał, a mnie podniósł na duchu powrót jego dawnej natury.
Przyłapałem się na tym uczuciu i zastanowiłem nad nim. Jakim prawem się śmiałem… i miałem nadzieję? Otoczeni i odcięci mieliśmy z pewnością zostać wkrótce zaatakowani przez dzikie wojsko Arminiusza.
A jednak miałem nadzieję. Dlaczego?
Byliśmy za ścianami fortu, mieliśmy łuczników, ale nic z tego nie gwarantowało zwycięstwa ani nawet przeżycia na krótką metę. Przyczynę tego odkryłem, dopiero pomagając Mikonowi nałożyć przez głowę ciężką kolczugę; dopiero kiedy obserwowałem Branda i Folchera sprawdzających sobie nawzajem rynsztunek, dociągających mocno paski i oceniających, jak leżą na nich zbroje: byłem wśród towarzyszy broni, ale – co ważniejsze – czułem się za nich odpowiedzialny. Byłem znowu dowódcą, nawet jeśli tylko małej grupki i na krótko. Nie chodziło o próżność ani splendor tego stanowiska, lecz o ponowną możliwość chronienia ich życia.
Nie zostałem chorążym ósmego legionu za piękne oczy. Nie przedłużałem rebelii przeciwko Rzymowi, bo byłem zręcznym pasterzem czy rybakiem. Nie przeżyłem masakry w lesie, bo byłem mówcą bądź artystą. Nie, byłem tym, który jest zdolny wszystko przetrwać, ale przede wszystkim byłem zabójcą i kiedy zaakceptowałem tę prawdę, zniknął ciężar zbroi gniotącej mi barki. Skuwająca mi kończyny zaprawa zaczęła pękać.
Byłem zabójcą.
W szarym świetle świtu spojrzałem na czterech mężczyzn obok mnie, w hełmach i zbrojach, ostatnie łuski krótkiego okresu niewolnictwa osypały się z nas, gdy zawładnęliśmy mieczami i oszczepami. Znowu byliśmy ponownie żołnierzami.
W tej chwili poczułem potrzebę wytłumaczenia się przed tymi ludźmi, ale potem przypomniałem sobie słowa Marcusa, które wypowiedział na skrwawionym zboczu wzgórza o cały kontynent stąd: „Przywódcy nie gadają. Oni prowadzą”.
Więc poprowadziłem.
Centuria zaczęła formować szyk przed barakiem koszar. To była niewielka siła, gdyż dwie drużyny zostały już oddelegowane do służby strażniczej.
– Dzień dobry, Feliksie – powitał mnie centurion H. – Gotów na tworzenie wdów i sierot?
Mruknąłem coś na potwierdzenie.
– Nie sądzę, żeby zaszła tego wielka potrzeba – ciągnął H. – Potrzebuję po prostu ciebie i twoich chłopców tam, w południowo-wschodnim rogu. U podstawy schodów znajduje się spora kupa kamieni, zanoście je na górę, gdy stosy na pomoście bojowym zmaleją. Dzięki łucznikom nie musieliśmy ich użyć podczas pierwszego ataku, ale zobaczymy. Bawcie się dobrze.
Z tymi słowami zostaliśmy odprawieni, a ja poprowadziłem mój mały oddział w róg umocnień. Inne grupy żołnierzy ruszyły w blaknącą ciemność. Większość rozmów prowadzono szeptem, ale do moich uszu docierały też głosy pełne brawury. Należały do mężczyzn, którzy bardziej niż źródła samego strachu obawiali się tego, iż wyjdzie na jaw, że się boją.
Dotarliśmy do wyznaczonej nam pozycji; kamienie były wielkości dziecięcej głowy lub większe. Bez wątpienia zostały pracowicie wygrzebane ze wszystkich zakątków fortu i wydobyte z rzeki. Spojrzałem w niebo, które powoli jaśniało do odcienia szarości. Obok siebie czułem niecierpliwą energię Branda przestępującego z nogi na nogę. Niewątpliwie rwał się przelać krew wrogów, którzy zamordowali jego towarzyszy.
– Pójdę na górę, żeby się rozejrzeć – poinformowałem drużynę, chcąc się dowiedzieć, gdzie będą potrzebne nasze dostawy.
A przynajmniej tak usprawiedliwiłem opuszczenie stanowiska. Po prawdzie pragnąłem zobaczyć nadejście wrogów, gdyby zaatakowali. Nie chciałem być gapiem, jak cywile, którzy wyglądali nerwowo zza drzwi domów i zaułków.
– Pójdę z tobą – zaoferował się Brando, co do którego byłem pewny, że właśnie tak