Oblężenie. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница 17
– Pora, Feliksie – powiedział Brando na widok zbliżającej się wysokiej sylwetki Malchusa.
Obserwowałem go, zauważając, że dowódca przystaje, żeby zamienić słowo z każdym ochotnikiem: wzmacniając pewność siebie, dolewając oliwy do ognia gniewu albo go tłumiąc – czegokolwiek wymagał ich temperament. Widziałem wielu dowódców na wojnie i Malchus udowadniał, że należy do urodzonych wodzów. Oczywiście prawdziwy test odbędzie się za ścianami fortu.
– Chodźmy – rozkazał i podszedłem do miejsca, z którego w ciemność spuszczono liny, a mężczyźni na pomoście bojowym stłoczyli się i ucichli, z oczami jasnymi na tle ubrudzonych twarzy.
Jako przewodnik chwyciłem najbliższą linę i ruszyłem, żeby znaleźć się pierwszy u podnóża ściany. Malchus wystąpił naprzód i położył dłoń na mojej ręce; on poprowadzi. Chwilę później zniknął w nocy.
Czułem u boku obecność Branda.
– Jesteś gotowy? – zapytał mnie.
– Tak – skłamałem.
A potem ująłem linę i zsunąłem się w ciemność.
15
Mięśnie barków bolały mnie, gdy opuszczałem się wolno po ścianie fortu, przesuwając cicho stopy po belkowaniu, żeby kontrolować postęp opadania.
Malchus stał już na ziemi, skulił swoją wysoką postać, niczym wąż przygotowany do ataku. Przyłączyłem się do niego, gdy czarne sylwetki członków grupy wypadowej zaczęły opadać wzdłuż ściany po obu naszych stronach. Ze względu na bezpieczeństwo warowni korzystaliśmy z lin, żeby główne wrota mogły pozostać zamknięte, co utrudni podjęcie rannych, a nawet zupełnie to uniemożliwi, i Malchus dał mi teraz tę samą pragmatyczną radę, jakiej udzielił swoim ludziom.
– Jeśli zostaniesz ciężko ranny, pogódź się z tym i skończ ze sobą. Do obrony fortu potrzebujemy każdego zdolnego władać bronią człowieka i nie byłoby w porządku, żeby ktoś zginął podczas próby niesienia ratunku, bo jakiś żołnierz nie znalazł w sobie dość ikry, żeby postąpić właściwie. Zgoda?
Nie przyszło mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć, więc tylko skinąłem nią w ciemności.
– Widzieliśmy, co robią z naszymi rannymi, panie – odparł Brando za nas obu.
– Dobry człowiek. Czy wszyscy są na dole? – zapytał Malchus szeptem. – Uformujcie za mną pojedynczy rząd. Żadnego dźwięku od tej pory. Feliksie, prowadź nas do tych drani.
Nie było sensu się wahać, więc pochylony ruszyłem po płaskim polu, zatrzymując się regularnie, żeby nasłuchiwać ostrzegawczego szczęknięcia broni lub zduszonego słowa czy kaszlnięcia z nieposłusznych ust. Linia pikiet Arminiusza została ustawiona daleko od warowni i nie była gęsto obsadzona; kto by się spodziewał, że ludzie z fortu zrezygnują ze swego schronienia i wyruszą przeciwko armii liczącej tysiące? Niemniej istniało prawdopodobieństwo natknięcia się na zwiadowców albo wojowników pragnących zabrać rannych lub ciała zabitych przyjaciół. Na własne oczy widziałem nawet ludzi ryzykujących życie, żeby ograbić zwłoki poległych towarzyszy. Nie wątpiłem, że w szeregach Arminiusza byli tacy oportuniści. Tak samo jak nie miałem wątpliwości, że znalazłby się rzymski żołnierz, cywil czy syryjski łucznik, który opuściłby fort, żeby łupić trupy zaścielające fosę przy wschodniej ścianie.
Przystanąwszy ponownie, powiodłem badawczo wzrokiem z lewa na prawo, przekonany, że mógłbym teraz dostrzec czarny pas ziemi znaczący brzeg któregoś z zygzakowatych rowów. Podczas naszej rozmowy Malchus zapytał mnie, czy uważam za zasadne skorzystanie z tych wykopów do podejścia pod obóz wroga, ale ciemność zapewniała nam zarówno osłonę, jak i konieczną swobodę. W transzei dźwięki byłyby stłumione. Zdolność widzenia ograniczona. Walczyłem wcześniej w rowach oblężniczych i nie było bitwy straszliwszej od toczonej poniżej powierzchni gruntu.
Spojrzałem w niebo. Pokrywa wysoko wiszących chmur przesłaniała księżyc. Im ciemniej, tym lepiej dla nas. Sześćdziesięciu ludzi zachowywało ciszę, wyjąwszy ich oddechy i cichy plusk moczu, którego nie można było dłużej powstrzymać. Minęły być może dwie godziny, podczas których pełzliśmy powoli przez pole, ostrożni na każdym metrze.
Wróg nie przejmował się zbytnio kamuflażem. Kiedy się zbliżyliśmy, czerwone plamy ich ognisk były wyraźnie widoczne dzięki płonącym konarom. Sylwetki wysokich mężczyzn stojących przy ogniu; niektórzy byli pogrążeni w rozmowach, nikt nie śpiewał. Poranna masakra wstrząsnęła nimi i dzisiejszą noc poświęcą wspominaniu tych, którzy zginęli przeszyci strzałami lub zmiażdżeni kamieniami.
Zamarłem, gdy na moim ramieniu spoczęła dłoń Malchusa. Potem stulił ją, przyłożył do mojego ucha i szepnął:
– Dwaj strażnicy. Pięćdziesiąt metrów. Patrz prosto przed siebie, a potem lekko w lewo.
Wytężyłem słuch, żeby pochwycić te słowa, po czym postąpiłem zgodnie ze wskazówką. Jasne, drapieżne oczy Malchusa wyłowiły zewnętrzny pierścień Arminiuszowych wartowników.
Poczułem szturchnięcie w żebra. Zerknąłem w dół i ujrzałem, że przyczyną był sztylet dowódcy. Dostrzegłem jego wzrok i pojąłem przesłanie: pójdziemy naprzód sami i wyłupimy oczy wroga.
Malchus polecił gestem, żeby reszta pozostała na miejscu. Potem płynnie, jak ześlizgująca się do rzeki wydra, znalazł się na brzuchu i poczołgał bezgłośnie w stronę Germanów.
To byli członkowie plemienia, a nie wyszkoleni wojownicy. Zostali wzięci przymusem przez wodzów, po czym powiedziano im, że jest wojna. Byli amatorami w śmiertelnej grze, a Malchus był zawodowcem, który żył tylko po to, żeby w nią grać. Ja nie byłem tak entuzjastycznie nastawiony do zadawania śmierci, ale nie mogłem zaprzeczyć, że dorównywałem mu praktyką.
Pełznąc, zaszliśmy strażników od tyłu. Z tak bliska czułem smród ich futer i stęchłego piwa w oddechach. Głosy mieli ściszone i wysokie. Nerwowi młodzi mężczyźni, którzy nie przeżyją, żeby się uczyć na błędach.
Czułem, że Malchus obok mnie się podnosi. Dostosowałem się do jego działania, wyciągając przed siebie dłoń, żeby móc ją zacisnąć na ustach wartownika. W lewej ręce trzymałem sztylet. Był uniesiony wysoko, gotowy do zatopienia w karku wojownika. Wstrzymałem oddech. Germanie nadal rozmawiali. Jeden z nich się zaśmiał. A potem zginęli.
Malchus pierwszy wykonał ruch, ale nie przyglądałem się jego akcji; musiałem jedynie wyczuć moment. Kiedy tak się stało, wysunąłem szybko rękę, żeby zamknąć wojownikowi usta, i w tej samej chwili wbiłem mu sztylet w potylicę, zmagając się z oporem kości, kiedy się wysilałem, żeby wrazić ostrze głębiej i zabić tego człowieka, zanim oprzytomniałby na tyle, żeby ugryźć mnie w dłoń i krzyknąć.
Nastąpił