Oblężenie. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница 16
Brando go zignorował i przeniósł przepraszające spojrzenie ze mnie na puste wiadro.
– Na mojego ojca to działało.
Przerzuciłem nogi przez krawędź posłania i postawiłem je na podłodze. Z pryczy nade mną dochodziło chrapanie Mikona.
– Jak długo spałem?
– Sześć godzin – poinformował mnie Brando. – Prawie zmierzcha. Grupa wypadowa zaczyna się formować – dodał, a ja zauważyłem, że obaj Batawowie mają na sobie zbroje.
– Nie idziecie – powiedziałem im wprost.
Brando mnie olał. Wręczył mi miskę ciepłej zupy i kawałek chleba.
– Nie idziecie – upierałem się.
– Z całym szacunkiem, Feliksie, ale straciliśmy w lesie setki naszych braci. Zrobimy, co chcemy.
Nie próbowałem się sprzeczać. Jeszcze nie. Zamiast tego jadłem szybko, wdzięczny, że mam coś, na czym mogę się skupić, zamiast na krwi dudniącej w czaszce i utrzymującym się wspomnieniu koszmaru.
– Słyszałem, że zgłosiłeś się na tę wycieczkę na ochotnika – odezwał się Kikut ze swojego posłania. Nie odpowiedziałem. – Jesteś kurewskim idiotą, Feliksie. Przestań szukać śmierci.
Nie miałem ochoty sprzeczać się z towarzyszem, ale czułem potrzebę uspokojenia go. To mógł być ostatni raz, kiedy go widziałem, i jeśli nasze drogi miały się tutaj rozejść, to chciałem, żeby nastąpiło to w zgodzie.
– Idę tylko jako przewodnik.
– Prosto do dołu w ziemi.
– Zobaczymy się za kilka godzin.
Kikut prychnął i przewrócił się na bok, chowając przede mną twarz.
– Zobaczymy się za kilka godzin – powtórzyłem, a potem wyszedłem w zmierzch, biorąc po drodze swój krótki miecz.
– Feliksie – odezwał się Folcher. – Twoja zbroja.
Nakarmiony i nieco wypoczęty Bataw odnalazł język w gębie; jego łacińska wymowa była twardsza niż Branda.
Pokręciłem głową.
– Nie w tym wypadku. Muszę być lekki i cichy. – Miałem nadzieję, że te słowa zachęcą ich do pozostania, porzucenia własnych zbroi, ale deptali mi po piętach, kiedy szedłem w stronę zachodniej bramy.
Cywile, których mijałem po drodze, byli markotni i przestraszeni. Ich postawa zaskoczyła mnie, zważywszy na poranną zwycięską masakrę.
– Stało się coś? – zapytałem Branda.
– Nic nieoczekiwanego – odparł tajemniczo.
Folcher był tylko nieznacznie bardziej pomocny.
– Arminiusz zabijał.
Poprosiłem, by byli bardziej konkretni. Zdarzenia tego dnia mogły wpłynąć na przebieg wypadu.
– Jakaś dwudziestka jeźdźców wyjechała z jego obozu – wyjaśnił Brando. – Zatrzymali się tuż poza zasięgiem strzał z łuków. Na ostrzach włóczni mieli zatknięte głowy.
Wiadomość o groteskowym pokazie nie była zaskakująca. Arminiusz chciał zgasić w Rzymianach ducha, który wzrósł po odparciu porannego ataku. Miałem nadzieję, że właściciele odciętych głów nie cierpieli zbytnio przed tą paradą, ale znając wroga, wiedziałem, że śmierć ofiar była długa i bolesna.
Z mieczem w dłoni i wobec nieuchronnego rozlewu krwi pomyślałem, jak szybko to wszystko może się skończyć. Że lata życia żołnierza, wszystkie jego wspomnienia i cenne momenty mogą zniknąć, daleko od domu, w otoczeniu obcych i w obcym kraju. O tym, iż matki nie dowiedzą się nigdy, że ich synowie krzykiem domagali się od nich pociechy, gdy ich życie wyciekało do piachu. Rodziny poległych nie poznają nigdy szczegółów śmierci bliskich i przynajmniej to było łaską.
W gasnącym świetle ujrzałem formujący się oddział żołnierzy. Podszedłszy bliżej, dostrzegłem ich twarze. Było widać, że wszyscy to ochotnicy: oczy mieli zmrużone, a szczęki zaciśnięte. Wygląd ludzi zdecydowanych zabijać.
Poszukałem wzrokiem grzebienia hełmu Malchusa. On znalazł mnie pierwszy. Nie rzucał się w oczy w swoim stroju, prostej tunice. Broń miał w pochwach na skrzyżowanych pasach, twarz przybrudził ziemią. Otaczający nas członkowie grupy wypadowej poszli za jego przykładem.
Brando odezwał się szybko:
– Panie, błagamy o możliwość zgłoszenia się na ochotnika. Mówimy w narzeczu germańskim. Możemy się przydać.
Pamiętając naszą wcześniejszą rozmowę o moich towarzyszach, Malchus spojrzał na mnie. Osadzone w przyciemnionej twarzy oczy budziły grozę. Spotkałem się z nim spojrzeniem i nieznacznie pokręciłem głową.
– Tylko ty – polecił Malchus Brandowi, sprawiając, że barki Folchera obwisły z rozczarowania. – Będziesz się cały czas trzymał obok mnie, rozumiesz? Niech przyjaciel zabierze twoją zbroję.
Brando szybko zastosował się do rozkazu, z pomocą towarzysza pozbywając się kolczugi. Potem Batawowie się objęli, wymieniając między sobą słowa w rodzimym języku. Folcher, przytłoczony frustracją i niepokojem o przyjaciela, powlókł się w stronę koszar.
– Słyszałeś o popołudniowym pokazie? – zapytał mnie Malchus.
– Owszem, panie.
– Chce nami wstrząsnąć. Panuj nad nerwami – ostrzegł mnie, najwyraźniej nadal przekonany, że rwę się do walki. Być może, zważywszy na moje doświadczenie życiowe, miał rację. Może widział coś, czego ja nie dostrzegałem albo w najlepszym razie nie przyjmowałem do wiadomości.
– Ty – zwrócił się Malchus do Branda. – Jak po germańsku będzie „kozojebcy”?
Brando mu powiedział, a dowódca się roześmiał. W obliczu niebezpieczeństwa wydawał się pogodny, wręcz szczęśliwy.
– Zostań tutaj, znajdę cię, gdy nadejdzie pora.
Między mną i Brandem zapanowało milczenie. Gdzieś dalej rozlegały się ściszone rozmowy towarzyszy. Nerwowy śmiech, wyszeptana obietnica, najbardziej przyziemna rozmowa w celu odwrócenia myśli od nieuniknionego.
– Zupy, panie? – rozległo się pytanie z ciemności. Proponującym był starszy człowiek o pomarszczonej skórze. Jego łacina była poprawna, ale z akcentem. Niewolnik.
– Dziękuję – powiedziałem, przyjmując kubek z bulionem i przyglądając się mężczyźnie.
Jako