.

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу - страница 18

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
 -

Скачать книгу

siania śmierci wśród wrogów.

      Zrobiłem, co kazał, posuwając się szybko w kucki, niecierpliwiąc się, żeby wybrać szlak, który zapewniłby nam najlepszą osłonę przed blaskiem tańczących płomieni ognisk.

      – Musimy ukraść trochę tego ognia – rozkazał Malchus jednemu ze swoich ludzi i wysłał sześciu z nich, żeby się tym zajęli. – Kiedy rozlegnie się wrzawa, podpalcie wszystko, co się da.

      Spodziewałem się napotkać na naszej drodze kolejnych strażników, ale niebawem znaleźliśmy się na skraju germańskiego obozu, którego namioty, szałasy i ogniska były dobrze widoczne. Przy ogniu przebywali wojownicy, ale wyglądało na to, że większość armii Arminiusza śpi.

      Malchus wydawał się niemal rozczarowany łatwością, z jaką przenikaliśmy w głąb obozowiska; do naszych nozdrzy dolatywała woń płonącego drewna, zarżniętych kóz i otwartych latryn.

      – Tam – szepnąłem, wskazując wielki stos belek obok zagrody dla kóz. Podszedłszy bliżej, poczułem zapach trocin i zobaczyłem świeże ślady piłowania. Arminiusz przygotowywał to drewno na oblężenie albo w celu podpalenia fortu.

      – Bierzcie – rozkazał Malchus swoim ludziom.

      Żołnierze wystąpili parami naprzód. Mieli zabrać wszystko, co zdołają unieść, a potem wrócić trasą, którą weszliśmy do obozu. Gdyby ten szlak został zablokowany, mieli dać z siebie wszystko, żeby się przebić z powrotem w walce. Gdyby im się nie udało, powinni wybrać pojedynczych wrogich przywódców, wyróżniających się złotem, które Germanie nosili z taką lubością, i ich zaatakować. Sami raczej nie przeżyliby takiej napaści, ale śmierć germańskich dowódców wywołałaby wewnętrzne spory w obrębie plemienia, a każdy konflikt, który odbierał siły Arminiuszowi, był mile widziany.

      – Panie – rozległ się głos obok mnie. To był Brando; kucał w pobliżu, wzrok miał skupiony na Malchusie.

      Spojrzenie dowódcy pozwoliło mu mówić.

      – Panie, proszę o pozwolenie na uwolnienie jeńców. Nie będą daleko stąd. Wiem, że niektórych mogę wydostać.

      Brando patrzył błagalnym wzrokiem. Widziałem, że olbrzym był zdecydowany to zrobić. Był gotów za to umrzeć.

      Malchus dostrzegł to męstwo, ale pokręcił głową.

      – Chodzi o Rzym, nie o nas. Arminiusz musi myśleć, że przyszliśmy po to – powiedział, wskazując drewno.

      Mocna szczęka Branda drgnęła, gdy przełknął swoje pragnienie uratowania jeńców.

      – Za Rzym, panie – mruknął, a ja miałem mu właśnie powiedzieć, żeby był cicho i zachował czujność, kiedy całe ukrywanie się przestało mieć znaczenie.

      W nocy rozległo się gardłowe zawołanie. Po nim nastąpił szczęk mieczy, a potem krzyk. Malchus rozluźnił barki i zważył ciężar miecza w dłoniach.

      – Obudzili się – warknął.

      I wtedy zaczęło się zabijanie.

      16

      Obóz germański budził się z wolna na spotkanie rzezi. Wielu wojowników upiło się do nieprzytomności po nieudanym porannym szturmie i chrapało, szczęśliwie nieświadomych obecności wśród nich Rzymian. Ci, którzy znaleźli sobie miejsce spoczynku w pobliżu ognisk, nie obudzili się nigdy: Malchus spadał na jednego po drugim, podrzynając gardła i przebijając kręgosłupy. Podążałem za nim, sandały ślizgały mi się we krwi.

      – Wy dwaj trzymajcie się blisko! – rozkazał mnie i Brandowi. – Reszta rozdzielić się! – polecił żołnierzom, którzy mieli zabrać drewno. – Bierzcie, co się da, i wracajcie do fortu. Zabijcie po drodze kilku tych skurwieli!

      Szczęk ostrzy narastał. Tak jak i wzmagały się krzyki. Jeden musiał pochodzić od ciężko rannego – udręczone, niekończące się zawodzenie.

      – Hej! Batawie! – zawołał Malchus do Branda. – Zacznij wydawać rozkazy po germańsku. Zrób zamieszanie wśród skurwysynów! Wezwij ich tutaj na zbiórkę.

      Brando go posłuchał i niebawem na jego wezwanie pośpieszyło dwóch młodych włóczników. W ułamku sekundy dało się dostrzec konfuzję w ich oczach, zanim Malchus wbił ostrze miecza w brzuch jednego, a ja powaliłem drugiego silnym ciosem w chudą pierś.

      – Podpalają. – Pokazałem Malchusowi namioty buchające płomieniami sto metrów dalej. Dowódca rozkazał wcześniej grupie żołnierzy podpalać wszystko, co się da, i w gęsto zastawionym obozie Germanów pożar szybko się rozprzestrzeniał. Wielu wojowników wytaczało się z namiotów w stanie paniki, nieuzbrojonych i nieprzygotowanych. To nie był czas na okazywanie łaski, więc przebijałem ich szybkimi ciosami miecza. Moje ostrze rąbało kości przedramion, kiedy na próżno usiłowali się zasłaniać.

      – Zostaw rannych – rozkazał Malchus na widok Branda, który podrzynał komuś gardło, korzystając z możliwości zemsty. – Im więcej będą ich mieli, tym lepiej! Dalej, ruszać się.

      Ruszaliśmy się. Między namiotami, przez zagrody dla zwierząt i nad ciałami. Członkowie plemienia na naszej drodze byli pijani lub zdezorientowani i ginęli z łatwością. Tak jak ich kobiety, ale żadna z mojej ręki. Widziałem ich ciała rozciągnięte w błocie, złote włosy posklejane krwią.

      – Mamy w forcie mnóstwo kobiet – drażnił się ze mną Malchus, spostrzegłszy mój wzrok.

      – Wróg z lewej! – zawołał Brando.

      Odwróciłem się i w świetle ognisk ujrzałem pierwszy zalążek realnego oporu: kilku wojowników z mieczami i włóczniami, ze zmierzwionymi brodami i szalonymi oczami.

      Malchus wyrwał ze zwłok sterczącą germańską włócznię i cisnął ją jak olimpijczyk, jej ostrze wbiło się w klatkę piersiową przeciwnika.

      A potem ruszył do ataku.

      Bardziej instynkt niż obowiązek podpowiedział mi, żeby podążyć za nim. Kiedy stajesz wobec przeważającego przeciwnika, rób to, czego wróg się nie spodziewa. Będąc w przewadze liczebnej, nie przewidzieli szarży ze strony skrwawionego Rzymianina. Ten ułamek sekundy wahania z ich strony dał Malchusowi szansę, a potem znalazł się już między nimi.

      Był szybki. Może jeden z najszybszych, jakich widziałem. Jego miecz rozmazał się przed moimi oczami, gdy skoncentrowałem się na własnej walce, parując pchnięcie włócznika z boku i wykorzystując swój impet, żeby wbić mu łokieć w twarz. Poczułem, że jego kość policzkowa ustępuje na skutek ciosu. Usiłowałem go uderzyć, gdy padał, ale trafiłem jedynie w bark, ogień z kłykci przebiegł mi wzdłuż ramienia. Kiedy mężczyzna zwalił się na ziemię, nadepnąłem mu z całej siły na głowę, ze wzrokiem wbitym już w następnego przeciwnika, który zamachnął się szeroko mieczem, a z mojej strony wystarczył prosty ruch, zwód wstecz, a potem skoczyłem naprzód pod jego ramieniem i ciąłem miękki brzuch, gorące kiszki parowały, gdy wylały mi się na rękę.

      Pozwoliłem mu upaść, właściwie już martwemu. Malchus i Brando

Скачать книгу