Iluzja. Mieczysław Gorzka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Iluzja - Mieczysław Gorzka страница 12

Автор:
Серия:
Издательство:
Iluzja - Mieczysław Gorzka

Скачать книгу

odkręciła manetkę gazu i odległość kilkuset metrów do drugich świateł przy placu Społecznym przejechała na tylnym kole.

      Po chwili znowu stali obok siebie na czerwonym. Gdzie była ta przeklęta „zielona fala”? Może istniała tylko w planach urzędników od komunikacji miejskiej?

      – Tak się w mieście nie jeździ! – krzyknął.

      Zaśmiała się.

      – Wlepisz mi mandat?!

      – Nie jestem z drogówki!

      Na następnych światłach Hanna pojechała prosto, a Marcin skręcił w prawo w kierunku placu Dominikańskiego.

      5 List

      27 czerwca, sobota rano

      Adam Kurzaj nie spał już od piątej rano. Nie chciało mu się jednak wstawać tak wcześnie, była sobota, do cholery, ten dzień w tygodniu, w którym nareszcie można się wyspać i chociaż przez kilka godzin mieć wszystko w dupie – pracę, rodzinę, cały świat! Co prawda był na wcześniejszej emeryturze, żona od niego odeszła, dzieci nie chciały utrzymywać kontaktu, lecz to nie powód, żeby zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia.

      Zwlókł się z łóżka dopiero około ósmej. Nie mógł już dłużej leżeć. Chory kręgosłup zaczął natarczywym bólem żądać zmiany pozycji na pionową lub ewentualnie siedzącą. Poza tym chciało mu się do toalety, a w żołądku czuł ssanie. Musiał coś zjeść, żeby wziąć poranną porcję tabletek.

      – Cholerna starość – mruczał pod nosem, wygrzebując się spod starego koca i po omacku szukając na podłodze schodzonych kapci. Kiedy wreszcie je wymacał i wsunął na stopy, podźwignął się z głuchym jękiem. Kręgosłup dalej bolał, ale już inaczej. Taki ból można było znieść.

      Szurając nogami, poczłapał do łazienki, stanął przed muszlą, podniósł klapę i skrzywił się z niesmakiem. Musi w końcu wymyć toaletę. Śmierdziało jak z miejskiego szaletu. Pewnie jakoś wciśnie ten niewdzięczny, acz konieczny obowiązek w codzienny rozkład zajęć. Przecież jak zwykle ma napięty grafik. Roześmiał się na tę myśl. Cały dzień spędzi, kursując między lodówką w kuchni a fotelem ustawionym przez wielkim ekranem telewizora. Wcześniej musi wyskoczyć tylko do pobliskiej Żabki po piwo. Tak, jak zwykle będzie bardzo zapracowany.

      Spuścił wodę, odwrócił się do lustra i spojrzał na siebie krytycznie. Rzadkie przetłuszczone włosy, zwykle starannie zaczesane do tyłu, teraz sterczały mu we wszystkie strony, twarz była blada i opuchnięta, obwisłe wargi kryły żółte zęby. Reszty tragedii dopełniały worki pod oczami, przekrwione białka, czerwony bezkształtny nos i sieć naczyń krwionośnych na policzkach. Codziennie patrzył na tę twarz i nie poznawał sam siebie. Miał przecież dopiero sześćdziesiąt pięć lat, a wyglądał na dwadzieścia lat więcej. Czuł się też na dużo więcej. Gdzie się podział ten przystojny mężczyzna sprzed trzydziestu kilku lat, za którym tak szalały kobiety? Wystarczyło tylko uśmiechnąć się czarująco i zachęcająco mrugnąć okiem, a każda mogła być jego.

      No cóż, wszystko przemija. Tylko dlaczego tak szybko i boleśnie?

      – Przecież wiesz dlaczego, stary durniu – powiedział, parząc temu drugiemu w oczy.

      Wielokrotnie widywał mężczyzn w swoim wieku albo nawet starszych, którzy wyglądali jak jego młodsze rodzeństwo, byli zdrowi, nic ich nie bolało, byli w świetnej formie, a nawet biegali maratony w dobrym czasie. On jednak przez ostatnie lata nie prowadził sportowego trybu życia. Co prawda udało mu się rzucić palenie, ale nad alkoholem nie miał takiej władzy. Właściwie było na odwrót – alkohol miał władzę nad nim. I czasem go rzucał – o ziemię. Kiedy to się zaczęło? Dokładnie pamiętał datę. 20 października 2000 roku – pierwszy dzień na wcześniejszej emeryturze. Nagle nic nie musiał robić. Zalał go i pochłonął strumień wolnego czasu. Dotąd nie miał żadnych zainteresowań, przez wiele lat był członkiem ekipy pogotowia gazowego. Zawsze coś się działo, musiał być dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Później przyszła pustka.

      W styczniu 2001 roku odeszła od niego żona. Powiedziała, że nie wytrzyma dłużej z pijakiem po jednym dachem, i wyprowadziła się do córki oraz zięcia do Smolca. Niby niedaleko, ale widział ją od tamtego dnia raptem dwa razy, przelotnie na ulicy. Córka i młodszy syn też przestali się nim interesować. Pił więc w samotności, a ostatnio nawet coraz rzadziej wychodził z domu. Tylko po piwo albo do lekarza, od kiedy zdrowie zaczęło mu poważniej szwankować. Właściwie posypało się lawinowo – nadciśnienie, zwyrodnienia kręgosłupa, bóle w kolanie, kłopoty z sercem, powiększona prostata. Dwa razy dziennie brał garść pigułek. Nie zastanawiał się ani przez chwilę nad tym, czy pigułki mają działanie lecznicze, kiedy popija się je puszką piwa, a później w trakcie dnia zalewa się je kilkoma kolejnymi.

      Prawdę mówiąc, Kurzaj miał to w dupie. Podobnie jak kilka innych ważnych w życiu rzeczy.

      Z łazienki przeszedł do kuchni, gdzie jego wzrok natychmiast zatrzymał się na zlewie pełnym brudnych talerzy i kolekcji pustych puszek po piwie na parapecie. Gówniane życie. Pomyślał, że zanim pójdzie po piwo, trochę posprząta. Najpierw jednak sięgnął do chlebaka i zjadł suchą kromkę chleba, a potem połknął pigułki, popijając je ostatnią puszką piwa. Miał swoją świętą zasadę. Co by się nie działo, jedno piwo musiało mu zostać na następny dzień. Znowu się zaśmiał pod nosem. To też było lekarstwo, jedna z pigułek, bez której nie mógł się obejść każdego poranka.

      Zanim posprzątał i doprowadził się do stanu, w którym mógł bez wstydu wyjść między ludzi, zrobiła się dziesiąta. Do Żabki nie miał daleko. Mieszkał właściwie naprzeciw sklepu. Wychodził z bramy dwadzieścia cztery przy ulicy Tyrmanda, musiał pójść w lewo, przejść przez ulicę, minąć przychodnię weterynaryjną i już był w sklepie. Kiedyś to było centrum osiedla. Obok przez lata była piekarnia, gdzie w dobrych czasach kupował świeże bułeczki na śniadanie, dalej sklep z dziecięcymi ubrankami, a jeszcze dalej mięsny. Wszystko się zmieniło, kiedy dwa lata temu na Trawowej wybudowali osiedle Morelowe. Cały handel przeniósł się tam, piekarnia zbankrutowała, tak samo jak sklep z odzieżą. Została tylko Żabka, ale co chwilę zmieniał się właściciel.

      W Żabce Kurzaj kupił sześć puszek piwa, chleb, masło i serek topiony. Tak mu się trzęsły ręce przy płaceniu, że ledwo wyciągnął z portfela banknot pięćdziesięciozłotowy. Wracał do domu zawstydzony swoim zachowaniem. Ekspedientka, która znała go przecież bardzo dobrze z widzenia, wrzuciła mu resztę bezpośrednio do portfela, jakby się bała, że drobne rozsypią się po całym sklepie. Cholera, jak tu się wziąć w garść? Musi się napić piwa. Złoty płyn był lekarstwem na wszelkie stany załamania. Tłumił niepotrzebne myśli.

      Do bramy przed nim wchodził sąsiad z psem, więc nie musiał trafiać kluczem do zamka. Kiwnęli sobie głowami, po czym mężczyzna z jamnikiem na smyczy poszedł szybko schodami na górę. Kurzaj wlókł się stopień po stopniu, sapiąc i pocąc się. Na szczęście mieszkał na drugim piętrze.

      Przed drzwiami zatrzymał się zdziwiony.

      Na starej, zdeptanej wycieraczce leżała szara koperta. Z trudem ją podniósł i obejrzał. Ktoś czarnym flamastrem, drukowanymi literami napisał jego imię i nazwisko. Szybko wszedł do mieszkania, usiadł w fotelu i uważnie obejrzał kopertę. Wcale nie była szara. Raczej poszarzała, jakby wykonano ją z bardzo starego

Скачать книгу