Iluzja. Mieczysław Gorzka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Iluzja - Mieczysław Gorzka страница 2

Автор:
Серия:
Издательство:
Iluzja - Mieczysław Gorzka

Скачать книгу

zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie.

      Copyright © for this edition by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2019

      ISBN 978-83-8074-236-9

      PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz

      FOTOGRAFIE NA OKŁADCE: Nathan Wright / Unsplash

      REDAKCJA: Olga Gitkiewicz

      KOREKTA: Magdalena Fortuniak

      REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

      WYDAWCA:

      Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o.

      ul. Sokolnicza 5/76, 53–676 Wrocław

      www.bukowylas.pl

      WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR:

      Dressler Dublin Sp. z o.o.

      ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki

      tel. (+ 48 22) 733 50 31/32

      e-mail: [email protected]

      www.dressler.com.pl

      Skład wersj ielektronicznej: [email protected]

Część pierwsza Zdjęcie z wakacji

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      1 Człowiek w kapeluszu

      18 czerwca, czwartek wieczorem

      Pogoda gwałtownie się zmieniła.

      Przez dwa kwadranse leniwie siąpił deszcz, spłukując szary pył z trotuarów. Potem przestało padać, ale niebo pozostało zasnute grubą warstwą chmur. Pochłodniało.

      – Zmarzłam – Agnieszka objęła się ramionami i zadrżała.

      Robert ściągnął z pleców dżinsową kurtkę i narzucił jej na ramiona. Skorzystał też z okazji, żeby przyciągnąć ją do siebie i pocałować w usta.

      – Daj spokój, ktoś zobaczy – zaśmiała się, zerkając niespokojnie na samochody przejeżdżające z szumem po mokrym asfalcie Wybrzeża Wyspiańskiego, jakby wszyscy kierowcy gapili się tylko na nich i jeszcze robili im potajemnie zdjęcia, które natychmiast umieszczali gdzieś w Sieci.

      – Niby kto? – zakpił. – Jesteśmy tu sami.

      Stali oparci o metalową barierę tuż przy korycie Odry. Zapadał zmrok, zapaliły się uliczne latarnie. Po lewej stronie widać było stalowe liny kolejki linowej łączącej zachodni brzeg rzeki z Politechniką Wrocławską. Po prawej jasno oświetlony most Grunwaldzki, po którym w obie strony ciągnęły sznury samochodów. Zza mostu wyłaniały się strzeliste wieże katedry i jasna poświata Ostrowa Tumskiego. Światła odbijały się w czarnym nurcie rzeki, tworząc na jej powierzani różnokolorową, ciągle zmieniająca się mozaikę. Widok robił wrażenie.

      Właśnie takie obrazy plus magiczny klimat Rynku i położonego obok placu Solnego sprawiły, że Robert Jasiurski zakochał się we Wrocławiu. Nie wiedział tylko, czy miasto odwzajemni jego gorące uczucie. Od kilku tygodni szukał pracy, żeby sfinansować ostatni rok nauki na Akademii Medycznej. Na razie bezskutecznie.

      – A ten facet w kapeluszu? Chyba na nas patrzy.

      Rzeczywiście, od strony mostu Grunwaldzkiego wolno zbliżał się do nich mężczyzna. Robert już miał odpowiedzieć żartem, lecz coś go zaniepokoiło w postawie nieznajomego. Był dziwnie ubrany, miał na sobie płaszcz sięgający prawie do kostek i kapelusz. Płaszcz był niezapięty. Mężczyzna poruszał się groteskowo nienaturalnie. Szedł bardzo wolno. Stopy w czarnych lakierkach stawiał ostrożnie, jakby miał pod podeszwami warstwę lodu. Chwiał się, kolana uginały się pod ciężarem ciała, sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się przewrócić na chodnik.

      – Co mu jest? – rzuciła Agnieszka. – Może jest pijany?

      Robert pokręcił głową. Nienaturalnie uginające się w kolanach nogi mogłyby świadczyć o tym, że jest pod wpływem heroiny, ale takie przypuszczenie kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem Roberta. Ten człowiek nie wyglądał na narkomana. Robert Jasiurski, student piątego roku medycyny, natychmiast przeanalizował objawy. Kłopoty z sercem? Niewydolność oddechowa? Udar? Nic nie pasowało. Może jednak najzwyczajniej w świecie facet był pijany w sztok?

      Tymczasem mężczyzna zbliżył się do nich na kilka kroków, widzieli już wyraźnie jego twarz. Przypominała nieruchomą, zastygłą w wyrazie odrętwienia maskę o barwie kartki papieru. Lśniła potem. Pod rondem staroświeckiego kapelusza à la Philip Marlowe jarzyły się zamglone bólem albo szaleństwem oczy.

      Jak dwa martwe diamenty. Myśl, która przemknęła przez głowę Roberta, była zupełnie bezsensowna.

      Mężczyzna był dwa kroki od nich. Robert już otwierał usta, żeby go zagadnąć, lecz spojrzał na klatkę piersiową nieznajomego i z jego ust nie popłynął żaden dźwięk. Płuca dziwnego przechodnia walczyły o każdy oddech, jakby był nurkiem, a wskaźnik zwartości powietrza w butli dawno wszedł w czerwone pole i zbliżał się do zera. Cienkie, blade wargi były rozchylone w grymasie przypominającym ten, który czasem pojawia się na ustach trupa, kiedy zanika pośmiertne stężenie mięśni. Robert widywał takie uśmiechy na zajęciach w prosektorium, na początku śniły mu się po nocach. To skojarzenie sprawiło, że stanął jak skamieniały. Nawet nie słyszał tego, co Agnieszka mówiła tuż za jego plecami. Widział tylko te wargi.

      W ustach mężczyzny zobaczył jeszcze coś dziwnego. Równe zęby w górnej szczęce były czarne.

      Robert skupił się na nich w ostatniej chwili, kiedy nieznajomy przed nim przechodził. One nie były czarne, tylko czerwone. Krew!

      Krwi było więcej.

      Mężczyzna minął ich i zobaczyli jego plecy. Cały tył płaszcza pokrywała wielka, ciemna plama o nieregularnych kształtach. Robert znowu przypomniał sobie, że jest studentem piątego roku medycyny. Szybko ocenił, że krew musi płynąć z rany na głowie. Tylna część kapelusza była zakrwawiona, tak samo jak odkryty kark idącego.

      Agnieszka zacisnęła mu rękę na prawym ramieniu i wykrzyknęła do ucha:

      – On jest ranny!

      Robert znowu nie zdążył się odezwać ani wykonać żadnego ruchu, ponieważ mężczyzna w płaszczu do kostek i w staromodnym kapeluszu nagle się potknął i runął do przodu na chodnik. Upadał jak pozbawiona szkieletu szmaciana lalka. Czoło zaryło w płytę chodnikową z koszmarnym, głuchym odgłosem. Kapelusz zatoczył półkole i znieruchomiał. Ręce poleciały bezwładnie na boki, nogi pozostały podkurczone. W tej scenie było coś tragicznie groteskowego. Robert czuł się, jakby wszystko oglądał na wielkim kinowym ekranie w zwolnionym tempie.

      Ocknął się dopiero, kiedy Agnieszka krzyknęła:

      – Trzeba mu pomóc!

      Robert

Скачать книгу