Iluzja. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Iluzja - Mieczysław Gorzka страница 3
Niestety, Agnieszka studiowała pedagogikę.
Usłyszał za plecami jęk, potem odgłos wymiocin rozchlapujących się na chodniku i wreszcie jej przerażający, piskliwy krzyk. Dwie osoby z grupy idących po drugiej stronie ulicy przebiegły na ich chodnik i stanęły tuż obok. Nie słyszał już płaczu Agnieszki i pisku opon zatrzymujących się samochodów, w głowie kołatała mu się tylko jedna myśl.
Rana na głowie była śmiertelna. Ten człowiek powinien umrzeć natychmiast, w jednej sekundzie. Jak to możliwe, że szedł kilkaset metrów?
Ktoś dzwonił już na numer alarmowy 112.
Kilka minut później Robert usłyszał syrenę policyjnego patrolu.
2 Zwłoki w tapczanie
25 czerwca, czwartek przed południem
Zgodnie z dokumentacją, którą prywatny przedsiębiorca budowlany Stefan Wilski otrzymał z magistratu wraz z umową na prace remontowe, mieszkanie na poddaszu kamienicy przy ulicy Siemieńskiego 16 stało puste od ośmiu lat. Ostatnia lokatorka, która zajmowała lokal składający się z dwóch pokoi o powierzchni szesnastu i dwudziestu sześciu metrów, jedenastometrowej kuchni oraz małej łazienki wydzielonej z części kuchni i pokoju, zmarła na początku roku 2006. Nie miała rodziny i mieszkanie komunalne przejęła gmina. Inspektor budowalny przeprowadził wizję lokalną już miesiąc później. Z notatki, którą wtedy sporządził, wynikało, że lokal nadaje się do kapitalnego remontu. I tu zaczęły się biurokratyczne schody.
Stefan Wilski od kilkunastu lat remontował takie lokale, więc doskonale wiedział, jak wygląda cała procedura i dlaczego ciągnie się w nieskończoność. W tej sferze rządziła mieszanka urzędniczego chaosu i zbyt niskich kompetencji rozproszona na trzy jednostki organizacyjne: Wydział Lokali Mieszkalnych, Zarząd Zasobu Komunalnego i spółkę Wrocławskie Mieszkania.
Stefan Wilski miał sześćdziesiąt trzy lata, nadwagę, nadciśnienie i kłopoty z sercem. Od dawna zastanawiał się, po co jeszcze prowadzi firmę. Mógłby przejść na emeryturę i zająć się uprawą działki. Co prawda nie dorobił się na biznesie budowlanym wielkich pieniędzy, ale miał co nieco odłożone na czarną godzinę z kilku dużych transakcji, które zdołał ukryć przed fiskusem. Branża budowlana w Polsce nigdy nie miała najlepszej opinii. Od upadku komunizmu i zmiany profilu gospodarki na rynkowy nic się nie zmieniło. Każdy najmniejszy kryzys powodował nawarstwianie się zatorów płatniczych i w konsekwencji upadek najmniej odpornych na brak gotówki przedsiębiorców. Wilski miał trochę szczęścia i parę razy udało mu się po takim upadku stanąć na nogi. Odżył, kiedy zaczął współpracować z gminą Wrocław i remontować takie pustostany jak ten na Siemieńskiego. Kasa nie była duża, ale za to w terminie. Starczało na zatrudnienie kilku pracowników i odłożenie na emeryturę. Może dlatego jeszcze się nie wycofał? Szkoda było rezygnować, kiedy nareszcie wyszedł na prostą.
Dzień wcześniej podpisał umowę na remont lokalu numer dwadzieścia jeden i w czwartek już przed dziesiątą wraz z dwoma pracownikami wchodził po skrzypiących drewnianych schodach na poddasze kamienicy. Wilski zasapał się i przystawał na półpiętrach, żeby chwilę odpocząć. Pracownicy stawiali na stopniach skrzynki z narzędziami i czekali na niego cierpliwie.
U Wilskiego zarabiało się dobrze. Był twardy, konsekwentny i sprawiedliwy. To zjednało mu szacunek i prestiż. Kto już zaczął dla niego pracować, zostawał na długie lata.
Wreszcie znaleźli się przed drzwiami lokalu. Na poddaszu, po prawej stronie od schodów, było jeszcze tylko mieszkanie numer dwadzieścia dwa. Wilski miał klucz, jednak zauważył, że mniej więcej w połowie wysokości starych, ciężkich, drewnianych drzwi z łuszczącą się farbą ktoś zamontował sztabę zabezpieczoną wielką, zardzewiałą kłódką. Nawet ucieszył się, że mieszkanie jest zamknięte na głucho. Wielokrotnie zdarzało się, że w lokalach, które miał remontować, zamieszkiwali dzicy lokatorzy, menele lub narkomani. Takich gości trudno było się pozbyć.
– Zenek, dasz radę? – zapytał.
Wysoki, dobrze zbudowany blondyn w ciemnozielonym ubraniu roboczym wzruszył ramionami.
– Jasne, szefie – odpowiedział i sięgnął do skrzynki po łom.
Kłódka wytrzymała, ale sztaba przybita gwoździami do spróchniałych drzwi puściła i z metalicznym szczękiem uderzyła w futrynę.
Weszli do środka.
Mieszkanie było w opłakanym stanie. Wilski rzucił okiem na odlepiające się od ścian w wielu miejscach brudne tapety, popękaną farbę na suficie, która w teorii tylko była biała, na łuszczącą się warstwę olejnej na framugach drzwi i ocenił, że ostatni remont zrobiono tu gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Stare meble pokryte były grubą warstwą kurzu i pajęczyn, podłogę pokrywała warstwa śmieci niewiadomego pochodzenia, przez zabrudzone odchodami gołębi okna wpadało do środka niewiele słonecznego światła.
Zapach od razu uderzał w nozdrza. Był inny niż normalny odór pustostanów. Zawierał w sobie jakąś słodkawą i mdlącą nutę, od której natychmiast robiło się niedobrze.
Drugi z robotników, ochrzczony ksywką Student, podszedł do okien i starał się je otworzyć. Były zabite gwoździami, więc udało mu się dopiero po chwili. Do środka wpadł strumień świeżego powietrza i odgłos przejeżdżających ulicą aut. W promieniach słonecznego świata wesoło tańczyły drobinki kurzu.
Wilski podszedł do otwartego okna i zaczerpnął powietrza. Od smrodu aż łzawiły mu oczy.
– Co tu tak jedzie? – jęknął Zenek.
Student wzruszył ramionami.
– Za godzinę będzie kontener – powiedział Wilski. – Popatrzcie, czy szybko da się zdemontować te meble.
Został przy kuchennym stole, a jego ludzie rozeszli się po pokojach.
Nagle jego wzrok padł na stary, powyginany od wilgoci kuchenny blat i aż drgnął zaskoczony. Na blacie zobaczył białą filiżankę, obok słoik kawy rozpuszczalnej i elektryczny czajnik. Wszystkie przedmioty lśniły czystością, jakby dopiero co były używane. Biały kabel przedłużacza biegł po podłodze wprost do skrzynki z licznikiem energii przy drzwiach wejściowych.
– A jednak ktoś tu mieszka – mruknął i w tej samej chwili z pokoju dobiegł go okrzyk Studenta:
– Jezus Maria! Co to?!
Szybko ruszył w tamtą stronę, Zenek już tam był. Wszyscy trzej przez chwilę patrzyli w osłupieniu. Wilski poczuł się dziwnie nierealnie.
– Wygląda jak nagrobek – odezwał się cicho Zenek.
Stefan Wilski miał takie samo skojarzenie.
Pod przeciwległą ścianą stał stary, pokryty warstwą brudu tapczan. Na nim leżało kilka bukietów czerwonych róż. Niektóre były wyschnięte i poszarzałe od kurzu, jakby leżały tu od wielu miesięcy, ale jeden był świeży. Kwiaty dopiero co zwiędły, a kurz nie zdążył ich przykryć. Na stoliku obok stał krzyżyk i wypalony, duży biały znicz nagrobkowy.