Krysia bezimienna. Domańska Antonina

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krysia bezimienna - Domańska Antonina страница 9

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Krysia bezimienna - Domańska Antonina

Скачать книгу

wozie, acz niepokaźnym, lecz zabezpieczonym od zimna, mieli jechać staruszkowie; pan Kumelski i Marcinowa.

      – A gdzie pierwszy nocleg? – spytała krajczego Anna Jagiellonka, osłaniając siebie i swoje towarzyszki olbrzymią wilczurą78.

      – Najporęczniej będzie zajechać do Mikołaja Gwoździa, co trzyma karczmę w Rawie. Wygody wielkiej nie znajdziemy, to pewna; ale są przecie w tłumokach poduszki, pierzyny, baranic kilka, to się na siennikach podściele, będzie miękko i ciepło. Z jadłem takoż nie bieda, choćbyśmy nic z owego Gwoździa nie udarli, swoich zapasów jest dosyć. Marcinowa rzetelnie się krzątała z jaki dobry tydzień, niczemyśmy wyjechali.

      – A pan krajczy jeszcze lepiej biegał i skupował jedno za drugim. Myślicie, że nie wiem?

      Kumelski spojrzał z udanym gniewem na Kasię.

      – Babskie plotki i tyle.

      Dopomógł jej miłości otulić się futrem, zasunął rygiel mocno, jeszcze drzwiczek spróbował, pomacał błony u okienek, czy szczelnie przylegają, obejrzał uprząż, czy nie przetarta, i zawołał na woźnicę:

      – No, ruszaj w imię boskie!

      Sam poskoczył do bryczki, gdzie już siedziała Marcinowa, nie do królewskiej kucharki, ale do kopicy siana podobna, tyle chust, kożuchów i płachetek powsadzała na swą i tak do zbytku grubą i szeroką osobę. Usadowił się obok, furman przeżegnał konie batem, pojechali.

      Na pierwszym popasie ani królewna, ani panny nie chciały wysiadać z kolebki; dobrze im było, cieplutko, bały się zmarznąć. Przyniesiono im więc tylko po kawałku pieczonego mięsa na chlebie, miłościwej pani kubeczek wina, a dziewczętom wody. Kumelski właśnie podał śniadanie, gdy go ktoś odtrącił od drzwiczek i głowa kobiety pozawijana w chustki, że ledwie koniec nosa było widać, wsunęła się zuchwale do środka powozu.

      – Co to jest! Jak śmiesz napastować państwo! Precz! – krzyknął krajczy ostro, wziął babę za kark i odrzucił silnie na bok. Upadła na kupę śniegu, zajęczała, że biedna, głodna, państwo nielitościwi, i poszła zwolna, wspierając się na kiju, do jednokonnego wózka czekającego na uboczu. Wygramoliła się na siedzenie wcale rzeźwo, woźnica zaciął po dwakroć konika i nim się kto opatrzył, już ani śladu po nich nie zostało.

      – Żebraczka? Złodziejka? Czy obłąkana? – dziwowała się królewna. – Bylibyśmy ją przecie pożywili, gdyby choć moment zaczekała.

      – Et, co sobie wasza królewska miłość głowę zaprząta włóczęgą jakąś! Wlazła, dostała po łbie, umknęła, niech ją tam!

      Co kilka godzin popasano, by nie męczyć koni, a i woźnicom dać wypocząć, zagrzać się, kości wyprostować. Zmrok zapadał, gdy oba powozy zatrzymały się przed karczmą Mikołaja Gwoździa. Domek ten stał pierwszy u wjazdu do nędznej mieściny; krzywe jego i pogarbione mury nigdy prawdopodobnie jeszcze nie gościły w swym wnętrzu tak znakomitych podróżnych jak dzisiaj. Służba królewny miała surowo przykazane nie wyjawiać nazwiska swej pani; mimo to pan Mikołaj Gwóźdź, okiem tylko rzuciwszy na konie, kolasę i wysiadające z niej niewiasty, skręcił się w obręcz i byłby stał bez końca w tej wdzięcznej postaci, gdyby go Kumelski nie uderzył ręką po ramieniu.

      – Hej, gospodarzu, powietrze was ruszyło czy co, żeście się tak złamali we dwoje?

      Karczmarz skoczył na równe nogi i wyprostował się sztywnie.

      – Pokorny służka, uniżony pacholiczek waszych miłościów… raczcie wyświadczyć łaskę, dobrodziejstwo temu domeczkowi mojemu, przestąpić ubożuchny próg swymi szlachetnymi stopeczkami i wejść pod nędzny daszek biednego Mikołaja.

      Weszli wszyscy do izby szynkownej.

      – Czy macie przystojne pomieszczenie i posłanie dla jej wielmożności pani miecznikowej i trzech panien służebnych? – spytał Kumelski. – Dla nas wystarczy jaki alkierz albo i komora.

      Kachna i Marysia, zaskoczone znienacka tak wspaniałym tytułem danym królewnie, parsknęły głośnym śmiechem.

      – Cóż to za chichoty waćpanny wyprawiacie? – krzyknął krajczy marszcząc brwi groźnie. – Jej miłość posługi wyczekuje, a wy tu się będziecie gziły! No dalej, porozpinać tłumoki, dobyć z tobołów, co trzeba, łóżko posłać pięknie, od czego jesteście? Niech gospodarz wskaże najlepsze izby.

      – Mam, a jakże, mam dwie komnateczki obszerne.

      – Zabieramy obie. A łóżka wygodne są?

      – A jakże, są łóżeczka, prawdziwie najmilsze. Sianka się przyniesie, ile duszyczka zapragnie, ani na łabędzim puchu nie tak miękko dla zmęczonych kosteczek.

      – Co? Jak powiadacie? Siano?

      – Jużci, nie wióry ani trzaski, ino sianeczko woniejące, tegoroczne.

      – Musicie dać łóżko, choć jedno, byle dla naszej pani.

      – Dam, dam, z wyskokiem, ino w całym domeczku jednego łóżeczka nie uświadczy. My tu po chamsku na piecu sypiamy.

      – Niechże się wasza miłość nie trapi! – śmiejąc się z rozpaczliwej miny Kumelskiego zawołała królewna. – Prześpimy się na sianie smaczniej niż niejeden król na złocistym łożu. Poduszki są, ciepłe przykrycie jest, czegóż nam więcej trzeba?

      – No, a cóż można mieć na wieczerzę? – pytał dalej krajczy, krzywiąc się jak po occie.

      – Wszystko jest, ino wasza miłość rozkaże, już będzie na stole.

      – Bogu dzięki, że choć z tym nie ma kłopotu. Zróbcie kaczki pieczone albo lepiej w potrawie z polewką i kasza jęczmienna do tego.

      – Pańskie jadło, ani słowa; ino że kaczusiów dziś nie mam. Właśnie moja ostatnie cztery wyniosła na jarmark.

      – No, to kurczęta.

      – A jakże, a jakże, jakbyś wasza miłość na własne oczy widział! Są kurczęta, siedemnaścioro ich mam, właśnie wczoraj się wylęgły.

      – O, ty, Judaszu, zdrajco! Śmiesz dworować sobie ze mnie?

      – Jako żywo, przenigdy! Sami się przekonajcie: pisklęta żółciuchne siedzą w sicie na przypiecku razem z kwoką.

      – Idź waść do diabła, bo ci gnaty połamię! Stój… czekaj! Uwarz polewki piwnej choćby garniec, ale duchem!

      – W te pędy! Migiem!… Ogienek aż huczy, polanka trzaskają, będzie wnet. Dawaj wasza miłość ino piwko, twarożek i śmietanę, a za jeden pacierz poleweczka gotowa.

      Kumelski opadł ciężko na ławę, aż go zemdliło ze złości.

      – Wynoś mi się, trutniu… niech cię moje oczy nie widzą! Pani Marcinowa, dobądźcie co z waszych koszów i zagrzejcie. Chciałem zaoszczędzić naszego mięsiwa i wędlin na czarną godzinę, a tu masz, czarna godzina od razu na pierwszym noclegu.

      Kręcicki Pazzo, charcik

Скачать книгу


<p>78</p>

wilczura – futro z wilczych skór. [przypis edytorski]