Chłopi, Część czwarta – Lato. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część czwarta – Lato - Reymont Władysław Stanisław страница 10
– Jeśli komu żal Macieja, to mnie z pewnością najwięcej, bo żeby teraz żył, to bym się ze wsią ugodził dobrowolnie. Może i dałbym, czegoście pierwej chcieli!… – ozwał się głośniej, tocząc dokoła oczami. – Ale mam to z kim pomówić? Przez komisarza nie chcę, a ze wsi nikt pierwszy się nie zgłasza!…
Słuchali w skupieniu, rozważając każde jego słowo.
Mówił jeszcze coś niecoś i zagadywał, ale jak do tego muru, żaden bowiem nie dał się za ozór pociągnąć i nawet pyska nie ozwarł, jeno przytakiwali, skrobiąc się po łbach a spozierając po sobie znacząco, że widząc, jako nie poredzi167 przełamać tej czujnej ostrożności, wywołał księdza i poszli odprowadzeni całą hurmą aż w opłotki.
Po ich odejściu jęli168 się dopiero dziwować a głowić wielce.
– No, no, żeby sam dziedzic przyszedł na chłopski pogrzeb.
– Potrzebuje nas, to bakę świeci – powiedział Płoszka.
– A czemu to nie miał przyjść z dobrego serca, co? – bronił Kłąb.
– Lata masz, aleś rozumu nie nabrał. Kiedyż to dziedzic przyszedł do wsi z przyjacielstwem, kiedy?
– Coś w tym być musi, że tak zgody szuka!
– Ano co, że mu jej potrza barzej niźli nam.
– A my możemy se poczekać, możemy! – wołał pijany Sikora.
– Wy możecie, ale drugie nie mogą! – wrzasnął zeźlony Grzela, wójtów brat.
Jęli się już kłócić a przemawiać, bo jeden prawił swoje i drugi też swego dowodził, a trzeci obu się przeciwił, zaś insi mamrotali:
– Niech odda bór i ziemię, to zrobim zgodę.
– Nie potrza zgody, nowe nadziały przyjdą, to i tak wszystko będzie nasze. Niech psiachmać z torbami pójdzie za krzywdę naszą.
– Żydy go duszą, to chłopów o pomoc skomle.
– A przódzi to ino wiedział krzyczeć: z drogi, chamie, bo batem!
– Mówię wama, nie wierzta dziedzicowi, bo każden z nich jeno zdradę chłopskiemu narodowi gotuje – wołał któryś barzej napity.
– Słuchajta no, gospodarze! – zakrzyknął naraz kowal. – Powiem wam mądre słowo: jak zgody dziedzic chce, to potrza z nim tę zgodę zrobić i brać, co się da, nie czekając gruszków na wierzbie.
Na to powstał Grzela, wójtów brat, i zawołał:
– Święta prawda! Chodźta do karczmy, tam się naradzim.
– A ja stawiam la169 całej kompanii – dodał ochotnie kowal.
Wywiedli się pokrótce całą kupą w opłotki. Zmierzchało się już ździebko, bydło szło z pastwisk i po całej wsi roznosiły się poryki, gęgoty, fujarek piskające przebierania i te dziecińskie śpiewy i wrzaski.
A chłopi mimo kobiecych jazgotań i sprzeciwiań poszli całą gromadą ku karczmie, tylko jeden Sikora, co ostawał nieco za drugimi, chytał się płotów i cosik długo przy nich grdykał.
Długo ich było słychać, tak się prowadzili szumnie, ile że to już niejeden, bych sobie ulżyć, piosneczką huknął albo i krzykał z gorącości.
Zaś u Borynów, skoro uprzątnęli po gościach i przyszedł ciemny wieczór, zrobiło się jakoś dziwnie cicho, pusto i smutnie.
Jagusia tłukła się po swojej izbie kiej ten ptak po klatce i co trocha leciała do Hanki, ale widząc, jako wszyscy chodzą osowiali a strapieni, uciekała bez jednego słowa.
Juści, co w chałupie było jak w grobie, a kiej obrządzili gospodarstwo i zjedli kolację, to chocia śpik morzył każdego, a nikt się z izby nie kwapił ruszać. Siedzieli przed kominem zapatrzeni w ogień i trwożnie nasłuchujący każdego szmeru.
Wieczór był cichy, tylko niekiedy wiater przegarnął i zaszumiały drzewa, czasem zatrzeszczały płoty, brzęknęły szyby lub Łapa zawarczał, jeżąc się groźnie, a potem wlekły się długie, nieskończone, zgoła grobowe cichoście170.
Oni zaś siedzieli rozdygotani coraz barzej, a tak strwożeni, że raz po raz ktoś się żegnał i pacierz zaczynał roztrzęsionymi wargami, bo już wszystkim się widziało, jako cosik się gdzieś rusza, że chodzi po górze, jaże belki trzeszczą, że słucha pode drzwiami, że w okna zagląda i obciera się o ściany, to jakby ktoś klamki zatargał i ciężko stąpający obchodził całą chałupę.
Słuchali bledzi171, z zapartym tchem, zgoła nieprzytomni.
Naraz koń zarżał we stajni, Łapa ostro zaszczekał i rzucił się ku drzwiom, Józka nie mogąc już wstrzymać krzyknęła:
– Ociec! Laboga, ociec! – i zapłakała strachliwie.
Na to Jagustynka strzepnęła palcami trzy razy i rzekła ważnie:
– Nie bucz, przeszkadzasz duszy odejść w spokoju; płacze ją ano trzymają przy ziemi. Wywrzyjcie drzwi, niech se ta wędrownica odleci na Jezusowe pola… Niech się poniesie w spokojności.
Otwarli drzwi, w izbie przycichło i jakby zamarło, nikt się nie poruszył, tylko rozpalone oczy latały, Łapa jeno przewąchiwał kąty, skamlał niekiej172, kręcił ogonem i jakby się do kogoś przyłaszał, że już teraz wszyscy czuli najgłębiej, jako to gdziesik pomiędzy nimi błąka się dusza zmarłego.
Aż Hanka zaśpiewała rozdygotanym, zduszonym głosem:
Wszystkie nasze dzienne sprawy!
Przywtarzali gorąco i z niezmierną ulgą.
II
Dzień był bardzo cudny, prawdziwie latowy173.
Może szła dziesiąta rano, bo już słońce wisiało w pół drogi między wschodem a południem i wynosiło się coraz bardziej palące, kiej174 lipeckie dzwony, ile ich jeno175 było, zadzwoniły rozgłośnie i ze wszystkiej mocy176.
A ten, co go to przezywali Pietrem, huczał najgłośniej i śpiewał całym gardzielem177, jak kiedy to chłop ździebko
167
168
169
170
171
172
173
174
175
176
177