Chłopi, Część czwarta – Lato. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część czwarta – Lato - Reymont Władysław Stanisław страница 13
– Hale, zaśby ta wrócił!
– A podobno jeździliście po niego?
– Juści277, zarno278 po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.
– Jakże tam z kaucją, zapłacicie?
– Dyć tam o to już Rocho zabiega – wyrzekła ostrożnie.
– Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę…
– Bóg zapłać! – schyliła mu się do nóg. – Może Rocho jakoś se279 poredzi280, a jakby nie, to musi się szukać inszego281 sposobu.
– Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.
Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej w podle282 pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.
Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże283 dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich kieby284 z tego trybularza285.
Chłodziły się czymsić286, co się widziało niby te rozczapierzone ogony indycze. Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik287 śmiali, jaże288 ludzie się tym niemało gorszyli.
Naraz kajś289 w końcu wsi, jakby na moście przy młynie, zaturkotały ostro wozy i kłęby kurzawy wzbiły się ponad drzewa.
– Jakieś spóźnione – szepnął Pietrek do Hanki.
– Świece juchy będą gasili – dorzucił ktosik.
A drudzy jęli się przechylać przez mur ogrodzenia i ciekawie zazierać290 na drogi obiegające staw.
A pokrótce, wśród wrzaskliwych jazgotów i naszczekiwań, ukazał się cały rząd ogromnych bryk, nakrytych białymi budami.
– To Miemcy291! Miemcy z Podlesia! – wykrzyknął ktosik292.
Jakoż i prawda to była.
Jechali w kilkanaście bryk, zaprzężonych w tęgie konie; pod płóciennymi budami widniał wszelki sprzęt domowy i siedziały kobiety i dzieci, zaś rude, opasłe Miemce z fajami w zębach szły pieszo. Wielkie psy leciały pobok293, szczerząc niekiedy kły i odszczekując lipeckim, które raz wraz zajadle docierały.
Naród rzucił się patrzeć na nich, a wielu przełaziło ogrodzenie i leciało spojrzeć z bliska.
Miemce przejeżdżały stępa, ledwie się przeciskając przez gęstwę wozów i koni, ale żaden nawet przed kościołem nie zdjął kaszkietu294 ni kogo pozdrowił. Jeno oczy się im jarzyły i brody trzęsły, jakby ze złości. Poglądali w naród hardo, kiej295 te zbóje.
– Pludraki ścierwie!
– Kobyle syny!
– Świńskie podogonia!
– Sobacze296 pociotki!
Posypały się wyzwiska kiej297 kamienie.
– A co, na czyjem stanęło, Miemce? – krzyknął ku nim Mateusz.
– Kto kogo przeparł?
– Strach wam chłopskiej pięści, co?
– Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!
Nie odzywali się zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.
– Wolniej, pludry, bo portki pogubita.
Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, bych przywtórzyć, ale w porę ich przytrzymali.
– Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.
– A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.
A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście298 i zakrzyczała za nimi:
– Bych was wytracili co do jednego kiej299 psy wściekłe…
Przejechali wreszcie ginąc na topolowej, że jeno z cieniów i kurzawy szły słabnące naszczekiwania i turkoty wozów.
Wtedy taka radość rozparła Lipczaków, co już nie sposób było się komu brać do pacierzów, bo jeno kupili się coraz gęściej kole300 dziedzica. A on rad temu wielce, pogadywał wesoło, częstował tabaką i w końcu rzekł przypochlebnie:
– Tęgoście podkurzyli, cały rój się wyniósł.
– A bo im nasze kożuchy śmierdziały – zaśmiał się któryś, a Grzela, wójtów brat, wyrzekł niby to z frasobliwością:
– Za delikatny naród na chłopskich somsiadów301, bo niech jeno302 któren303 wzion304 przez łeb, to zaraz na ziem305 leciał…
– Pobił się to kto z nimi? – pytał rozciekawiony dziedzic.
– Zaśby ta pobił, Mateusz ta jednego tknął, że mu nie odrzekł na Pochwalony, to zaraz juchą się oblał i dziw duszy nie zgubił.
– Do cna miętki306 naród, na oko chłopy kiej dęby, a spuścisz pięść, to jakbyś w pierzynę trafił – objaśniał z cicha Mateusz.
– I nie szczęściło się im na Podlesiu. Krowy im pono padły.
– Prawda, nie wiedli za sobą ani jednej.
– Kobus
277
278
279
280
281
282
283
284
285
286
287
288
289
290
291
292
293
294
295
296
297
298
299
300
301
302
303
304
305
306