Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński страница 17

Автор:
Серия:
Издательство:
Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński

Скачать книгу

kojarzyło się jej z domem. Domem. Domem! Nie miała domu, to było kolejne kłamstwo. Kradła dom innym, przywłaszczała go sobie. Kiedyś takie jak ona topiono w rzece. Czemu Wojtek utrudnia? Czemu dzwoni drugi raz?

      Rozłączyła się. Niech się wścieknie na nią. Niech znienawidzi. Niech zapomni. Wstrząsnął nią znowu szloch.

      Szła dalej, wzdłuż mostu, nie wiedząc właściwie dlaczego. Każde miejsce jest dobre, aby skoczyć… Nagle w monotonnym obrazie kolejnych barierek zobaczyła jakiś kształt. Podeszła zafascynowana, ledwo widząc przez łzy, które wciskał jej z powrotem do oczu porywisty wiatr.

      Krzyżyk. Prosty drewniany krzyżyk przyczepiony do barierki dwoma kawałkami miedzianego drutu. A więc to tutaj. Tutaj zabił się Damian.

      Chciała pójść dalej, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Więc to tutaj. Stanęła u kresu swojej drogi. Jeszcze splugawi miejsce, gdzie zabił się tak dobry chłopak… Jedyny przyjaciel. Świat zaraz po niej odpocznie, wyliże się z ran.

      Telefon zadzwonił po raz trzeci. Odbierze i mu powie! Wykrzyczy mu nienawiść, aby się wściekł i zapomniał! Klaudia kilka razy odetchnęła głębiej, odebrała.

      – Kocham cię. Przepraszam – właściwie wypłakała w słuchawkę. Rozłączyła się. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam… – powtarzała nieustannie, coraz bardziej niezrozumiale, aż w końcu tylko łkała. Od ciągłego płaczu brakowało jej powietrza, rozkaszlała się. Podeszła do barierki, podciągnęła się… I opadła bezładnie. Trzęsącymi się dłońmi zakryła twarz.

      – Nawet się zabić nie potrafię…

      Telefon zadzwonił po raz czwarty. Usiadła na moście. Odebrała i już się nie rozłączyła.

      Ale niedoszła samobójczyni nie była sama. Niedaleko, w cieniu przęsła, na scenę patrzyła niema obserwatorka. Siedziała w kucki kilkanaście metrów dalej. Oczy składały się jej właściwie tylko z rozszerzonych źrenic. Obserwowała, jak Klaudia, zataczając się z lekka, znika w oddali. Czuła, jak jej towarzysze ogniskują na niej swoją uwagę. Spojrzała w ich kierunku wyzywająco.

      – Przegraliście kolejny rok – oznajmiła im z satysfakcją.

      Różne myśli przeszły jej przez głowę. Wyłonił się z nich obraz, że w sumie, skoro istnieje życie pozagrobowe, a jej śmierć uwolniłaby Damiana, to za kilka lat i ona zostałaby uwolniona przez kolejną śmierć. I miałaby dla siebie całą wieczność.

      Roześmiała się na taki pomysł, co ich bardzo zdeprymowało. Musieli być dumni z takiej eschatologii.

      – Jesteście śmieszni – oświadczyła z pogardą. – Śmierć kolejnej osoby zakończy „falę”. Nie jesteście w stanie sprawić, by zabiła się więcej niż dwójka. Dobrze mówię?

      Nie odpowiedzieli, ale odczuła ich narastającą nienawiść. Dobrze, że wzięła potrójną dawkę antydepresantów, bo w jej zaćmionym umyśle było teraz więcej odwagi niż rozsądku.

      – Jak nie Klaudia, to kogo mamy jeszcze w sieci? Kogo wybierzecie? Izę? Karola?

      Poczuła ich wygłodniałe spojrzenia.

      – Mnie? – uśmiechnęła się. – Zapomnijcie – wstała. Spoglądała przez chwilę w kierunku świateł miasta. Odwróciła się w stronę żyjącej ciemności za sobą. – Wiecie co? Przed nami jeszcze rok znajomości, a ja już zaczynam za wami tęsknić…

      Dwa: MEMORIA

      Listopad 2005

      I

      Skrzyżowanie Wolskiej z Okopową na warszawskiej Woli w rannych godzinach szczytu pełne było, jak zwykle o tej porze, ludzi śpieszących w różnych kierunkach. Listopadowa wilgoć wdzierała się w każdą szczelinę, drobny deszczyk siekł twarze pod każdym możliwym kątem, niezależnie od podmuchów porywistego, zimnego wiatru. Przechodzący przez ulice piesi nie rozglądali się, wtulali głowy w ramiona i tylko w momencie zejścia na jezdnię upewniali się szybko, czy na pewno mają zielone światło. Śmietniki były pełne połamanych parasoli.

      Kamilowi deszcz zalewał okulary, więc znajdował się w jeszcze gorszej sytuacji niż większość osób wokoło. Okazało się, że troczki w kurtce już nie ściągają tak jak powinny, więc musiał trzymać kaptur ręką, aby nie spadał pod naporem wiatru. Dłoń bardzo szybko zesztywniała, a szczególnie silny podmuch i tak poradził sobie z kapturem. Nagle lunął deszcz, zalewając mu głowę i kark lodowatą wodą. Zaklął.

      Był zmęczony. Całą noc przesiedział u profesora Hodolewskiego, omawiając po raz kolejny szczegóły wystawy. Z niechęcią myślał o tym, skądinąd zacnym uczonym, ponuro przywołał obraz swojej narzeczonej Karoliny, wpatrzonej w profesora jak w obrazek. Nawet obecni studenci czwartego i piątego roku wciągnięci do projektu wykazywali więcej entuzjazmu niż on. Cóż, studenci mogli sobie odespać nieprzespaną noc, choćby na sali wykładowej, a Hodolewski i Karolina nie potrzebowali ani spać, ani jeść, bo to wszystko zastępowała im wystawa. A jemu zostało czterdzieści pięć minut do następnego wywiadu.

      Wsiadł do tramwaju skręcającego w Młynarską i po kolejnych pięciu minutach już wchodził do swojego mieszkania mieszczącego się w typowej dla warszawskiej Woli kamienicy z lat pięćdziesiątych, gdzie zawsze śmierdziało szczurem i panowało dziwne połączenie duchoty z wilgocią. Nastawił wodę na kawę, żeby się obudzić.

      W mieszkaniu dawno nikt nie sprzątał. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia, przedwczorajsze nierozwieszone pranie leżało dalej w misce pod pralką; musiał uprasować koszulę, biorąc ją ze stosu zmiętych, choć czystych ubrań.

      W pośpiechu Kamil nie zwrócił uwagi na wydrukowany już stenogram z rozmowy, którą przeprowadził z dowódcą plutonu w Zgrupowaniu Armii Krajowej „Radosław”. Gdyby przeczytał notatkę ponownie, zauważyłby, że jakaś ręka poprawiła w tekście daty i liczby. Nie tak je zapamiętał.

* * *

      Zadzwonił szkolny dzwonek i po kilku minutach uliczka wypełniła się licealistami rozchodzącymi się do domów. Większość z nich dojeżdżała do szkoły, więc po lekcjach śpieszyła do tramwajów i autobusów, a kilkoro z nich pędziło do pociągu, który jeździł trasą obwodową. Mikołaj i Sylwia mieszkali blisko szkoły, więc nie włączali się do tego nerwowego marszu, tak charakterystycznego dla warszawiaków w każdym wieku. Byli zresztą na tym etapie związku, że poza kolejnym spotkaniem z ukochaną osobą, nie widzieli innego powodu, aby się jakoś specjalnie śpieszyć. Ich koledzy i koleżanki przyjmowali to tak, jak inni ludzie w ich wieku, w zależności od poziomu dojrzałości – począwszy od głupich komentarzy, przez trochę komiczną, poważną wyrozumiałość, po lekkie zniecierpliwienie, bo jeśli gdzieś się razem pojawiali, nie można się było z nimi porozumieć. Dlatego i tym razem zostali szybko wyprzedzeni i pożegnani przez znajomych, co im, bynajmniej, nie przeszkadzało.

      – Muszę jeszcze do dziadków skoczyć – mruknął Mikołaj, kiedy już ustalili plany na wieczór. Odprowadził najpierw Sylwię do domu, długo się z nią żegnał, po czym na spokojnie ruszył w swoją stronę. Nawet ta parszywa pogoda nie

Скачать книгу