Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński страница 14

Автор:
Серия:
Издательство:
Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński

Скачать книгу

jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

      – No proszę, ale ten świat mały. My się przecież znamy.

      – Znacie się? – zdziwił się Karol.

      – No może nie ze wszystkimi. Klimek – podał rękę Klaudii. – Ale wy rozmawiałyście z nami o samobójstwach, zgadza się?

      Przyjrzał się dwom skasowanym wozom. Pokręcił głową.

      – No, Karol, wiedziałem, że w końcu się rozbijesz tą trumną, ale widzę, że postanowiłeś zwiększyć straty. Nikomu nic się nie stało?

      – Nie. Mieliśmy szczęście.

      – Bogu dzięki. Policja jeszcze nie przyjechała?

      – Na ekspresówce, dojazdówce do Warszawy, w niedzielę popołudniu w czterdzieści pięć minut po wypadku? – Karol roześmiał się niewesoło. – Może przyjadą za godzinę.

      – A skąd wracaliście? – zainteresowała się Gosia.

      – Z Maximusa. Kupowaliśmy tej młodej damie sukienkę na studniówkę.

      Gosia uśmiechnęła się na te słowa, ale Klimek widocznie się nachmurzył.

      – Kupowaliście coś w niedzielę? – spojrzał na Karola z dezaprobatą. Rozbić samochód, zdarza się. Ale żeby nie pamiętać, aby dzień święty święcić?

      – Skarbie, a ty przypadkiem dzisiaj nie tankowałeś? – odparowała jego żona, biorąc go za rękę.

      – To co innego – zaperzył się Klimek.

      – Oczywiście, że co innego, skarbie. Mogłeś drałować na piechotę przez dwadzieścia kilometrów, pchając samochód, a… Klaudia, prawda? Klaudia zostałaby bez sukienki na studniówkę. To dużo poważniejsza sprawa – powiedziała spokojnie, kończąc olśniewającym uśmiechem. Klimek spojrzał na nią bezradnie, tematu nie podjął.

      W końcu przyjechała policja i zaczęło się wyjaśnianie sytuacji. Karol szczęśliwie jechał dopuszczalną prędkością, samochód za nim ją zdecydowanie przekroczył, więc ostatecznie za winnego wypadku uznano drugiego kierowcę, co spowodowało prawdziwy wybuch, targi i zaklinania. Karol dał dyskretny znak Klaudii oraz narzeczonej, aby zeszły furiatowi z pola widzenia. Maturzystka odeszła dalej, na pobocze, a ona podeszła do Gosi.

      – Mam do ciebie prośbę – szepnęła. Żona Klimka zmarszczyła brwi. Podała jej pendrive’a i zeszyt.

      – Wiem, jak to zabrzmi, ale… Jakby coś mi się stało do połowy lutego, przekaż to Karolowi, dobrze?

      Gosia spojrzała na nią badawczo. Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. W końcu żona Klimka spytała po prostu:

      – Jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć?

      – Im mniej wiesz, tym dla ciebie bezpieczniej.

      Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

      – Mam nadzieję, że to nie wplącze mnie w jakąś sprawę z kolumbijską mafią – zażartowała Gosia, aby rozładować napięcie.

      – Nie chcesz, aby zainteresowała się tobą grupa młodych, umięśnionych Latynosów? – odpowiedziała żartem. Roześmiały się obie.

      – Już dwóch facetów nie daje mi spać. – Gosia poklepała się po wzdętym brzuchu i spojrzała na Klimka, który wspierał Karola i policjanta w wykłócaniu się z kierowcą drugiego samochodu. – Myślę, że więcej to byłoby za dużo.

      Przyjechała pomoc drogowa po samochody. Klaudia i Iza weszły do samochodu Klimka.

      – Dzięki za pomoc.

      – Sługa nieużyteczny – odparł Klimek z uśmiechem. – Jedźcie z Bogiem.

      – Wy również. Na razie.

      VI

      Studniówka wyszła nieźle. Iza powiększyła grono osób z wykształceniem wyższym. Radość jednak wyciekała im wszystkim przez palce. Ledwo pogratulowali Izie zdanego egzaminu, a już odczuli, jakby byli oddzieleni od świata grubą, brudną szybą. Szef zrobił Karolowi w pracy taką awanturę, że chłopak był przekonany od razu o wylądowaniu na bezrobociu. Nawet pogoda popsuła się, zalewając Warszawę nieustającym drobnym deszczem.

      W końcu nadszedł ten dzień. Była w nieodgadnionym nawet dla niej nastroju. Kątem oka widziała poruszające się, kłębiące postaci. Beznadziejność położenia sprawiała, że chciało się jej wyć, ale niecierpliwe oczekiwanie nie pozwoliło jej rozładować tego smutku. Wieczorem musiała pójść na most. Ta myśl ją paraliżowała. W tym stanie, kiedy Karol przypomniał jej nieśmiało o spotkaniu wspólnoty, rozważała, czy nie zostać.

      – Jak chcesz – mruknął. – Ja pójdę.

      – Zostań ze mną – poprosiła żałośnie, opatulona we wszystkie koce.

      Pokręcił głową.

      – Nie, nie mogę tu zostać – powiedział z wysiłkiem.

      – Dlaczego?

      – Nie radzę sobie z tym… On… To już sześć lat.

      – Jutro będzie lepiej, zobaczysz.

      Pokiwał głową.

      – Jeśli nie wyjdę, to… To jakby jutra miało nie być.

      Spojrzała na niego uważnie.

      – Co powiedziałeś?

      Zamrugał oczami, spojrzał na nią nierozumiejąco.

      – Muszę iść. Chodź ze mną. Przeżyjmy to razem.

      Wizja pozostania samej w domu pełnym namacalnego zła nie pociągała jej specjalnie, to fakt. Jęknęła głośno.

      – Dobra, poczekaj.

      Gdy wyszli, poczuła rosnące rozdrażnienie. Znowu zaciągano ją do jakiegoś kościoła. Odkąd „zrobiła bierzmowanie”, zresztą tylko po to, aby ewentualnie móc wziąć ślub i być chrzestną, kościoły odwiedzała tylko na ślubach i pogrzebach. I zawsze niemiłosiernie się tam nudziła, nie mogła wysiedzieć.

      Gdy weszli do kaplicy jednego ze staromiejskich kościołów, siedziało tam już parę osób ze wspólnoty. Znowu prawie parsknęła śmiechem, słysząc ich imiona. Klimek (Klemens), Polek (Polikarp) i Barnie (Barnaba) przyszli już z żonami bądź narzeczonymi. Wspólnota liczyła jeszcze pięć osób, ale tak nijakich, że nawet nie słuchała, gdy się jej przedstawiali.

      Spotkanie miało się zacząć mszą świętą. Na dziesięć minut przed początkiem pojawił się ksiądz, aby przygotować ołtarz.

      – U tego się spowiadasz? – szepnęła, wskazując głową

Скачать книгу