Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński страница 9

Автор:
Серия:
Издательство:
Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński

Скачать книгу

trzeba się przed tym wyspowiadać? – zapytała niby niezobowiązująco. Karol nie wierzył w to, co się właśnie działo. Próbował ją wciągnąć tyle razy i nigdy nie osiągnął niczego poza drwiącym przypomnieniem o katolickiej moralności w czasie gry wstępnej.

      – Nie, oczywiście, że nie – zapewnił szybko.

      – Ale ja już nie pamiętam nawet modlitw. Nie wiem, czy potrafiłabym się dobrze przeżegnać…

      – Rytuał nadaje tylko rytm. Modlimy się głównie własnymi słowami.

      Udała głęboki namysł.

      – Hm. Nie chcę cię do niczego przymuszać – zaczął ostrożnie. Jakby był do tego zdolny. – Ale… może chcesz pójść na spotkanie? Mogłabyś przy okazji pogadać z chłopakami…

      Szach mat.

* * *

      Siedziała na przystanku tramwajowym przy ulicy generała Zajączka, opatulona czym mogła, aby osłonić się od grudniowego wiatru. Położyła sobie torebkę na kolanach. Wyciągnęła z kieszeni wszystkie ulotki reklamowe, które nagromadziła przy okazji ostatniej wizyty w Śródmieściu. Wyprostowała te bardziej zgniecione. Ułożyła je według wielkości. Oceniła, na ile równych kwadratów jest w stanie je podzielić, sprawnie złożyła i oderwała niepotrzebne części. Pochłonęło ją dzielenie. Tramwaje przyjeżdżały i odjeżdżały, ale nie zaszczyciła ich choćby przelotnym spojrzeniem. Po kilkunastu minutach na jej torebce znajdowało się kilkaset równych kwadracików. Przyjrzała im się krytycznie, układając je według grubości papieru. Gdy wyglądały już, jak trzeba, zebrała je z torebki w garść, wstała i obojętnie wyrzuciła do śmietnika. Wróciła na miejsce, nieruchomo wpatrując się w przestrzeń przed sobą.

      Wreszcie się pojawili. Przybiegli, aby się przywitać. Poczuła jednak ich śladowe zainteresowanie, to nie ona miała być główną bohaterką spektaklu. Czuła ich podniecenie. Po chwili oddalili się, zajmując lepsze miejsca.

      Lekko się podniosła, wypatrując Wojtka. Nie pojawiał się. Chyba udzieliła się jej ich niecierpliwość, bo co chwilę spoglądała na zegarek. W końcu wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po przystanku.

      Podeszła do rozkładu jazdy. Wiedziała, że konkretny numer jest dla nich bardzo istotny. Potrafiła już mniej więcej wskazać nawiedzane linie autobusowe, ale tramwaje – jak i sama reguła – wciąż stanowiły dla niej zagadkę. Czy chodziło o miejsca, przez które przejeżdżają? O godziny, z których wyruszały z zajezdni? O cechy liczb składających się na numer linii? Z pewnością potrafiła powiedzieć jedno – nawiedzanych tramwajów było dużo więcej niż autobusów.

      Nagłe poruszenie za sobą ją rozproszyło. To jakiś starszy mężczyzna chciał skorzystać z zasłanianego przez nią rozkładu. Odsunęła się znowu, wypatrując Wojtka.

      Biegł. Spojrzała w prawo, w kierunku nieodległego placu. Nadjeżdżał tramwaj. Numer piętnaście. Zerknęła w lewo, na wiadukt. Majaczył już drugi. Sześć. „Szóstka” zjeżdżała z wiaduktu, rozpędzając się coraz bardziej, motorniczy nie miał już prawa wyhamować. Wojtek biegł, nie zwracając uwagi na to, co się działo wokół, wpatrzony w tramwaj, który już podjeżdżał na przystanek.

      Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund. Rozległ się zgrzyt i krzyk rozpaczy. Tramwaj po uderzeniu przejechał jeszcze kilka metrów. Stojący obok niej mężczyzna szpetnie zaklął.

      Wojtek stał osłupiały przed przejściem. Wpatrywał się w krwawą plamę, jaką pozostawił po sobie duży pies, który chwilę przed nim wyskoczył na tory tramwajowe. Krzyczała jego właścicielka.

      Tramwaj zatarasował drogę przez przejście. Wojtek przez chwilę się zawahał. Po wyrazie twarzy można było sądzić, że zrozumiał, jak blisko był jeśli nie śmierci, to poważnych obrażeń. W końcu zawrócił, stwierdzając najwyraźniej, że wystarczy mu wrażeń jak na jeden dzień.

      Zaskoczenie jej towarzyszy powoli przechodziło w narastającą bezrozumną złość. Źle radzili sobie z porażkami. Stwierdziła, że czas się oddalić. Pewnie dzieciakom w „Sieraku” dzisiaj łatwo nie będzie.

      IV

      Klaudia umierała w męczarniach. Powoli sączyło się z niej życie. Siedziała, próbując skoncentrować się na lekcji, ale matematyka zupełnie tego dnia nie mogła się zagnieździć w jej mózgu. Czuła, jakby ktoś wbijał jej we wnętrzności igły, zwłaszcza na wysokości jelit. Ręce drżały zauważalnie, mimo że zacisnęła je w pięści. Przy szczególnym ataku bólu tak zagryzła usta, że poczuła smak krwi, ponieważ przegryzła sobie wargi.

      W szkole wszyscy byli jakoś struci. Rano praktycznie żadna z dziewczyn nie ćwiczyła na wuefie, kilka z nich zasłaniało się okresem. Dwie chyba rzeczywiście go miały i, mimo całej niechęci, szczerze im współczuła, bo wyglądały naprawdę fatalnie. Chłopaki zresztą też chodziły jak śnięte. Na przerwach rozmowy specjalnie się nie kleiły, z każdą przerwą było zauważalnie mniej uczniów, rodzice ich zwalniali. Ona u swojej matki nie mogła liczyć na podobną wyrozumiałość.

      Zadzwonił już dzwonek na kolejną lekcję, ale powlokła się jeszcze do łazienki. Do bólu doszło nieznośne pulsowanie w głowie. Kilka razy zamrugała, aby pozbyć się mroczków przed oczami.

      Łazienka śmierdziała dymem tytoniowym i marihuaną. W ogólnym fetorze publicznej toalety Klaudii przewróciło się w żołądku i skoczyła do kabiny, zdecydowana zwymiotować. Czując się zdradzona przez własne ciało, pochyliła się nad sedesem, ale jak na złość nie miała czym rzygać. Osłabiona, opuściła klapę i usiadła ciężko na sedesie.

      Nie pamiętała, żeby zamykała drzwi kabiny, ale zasuwa była zasunięta. Wstała, aby wyjść. Zasuwa ani drgnęła. Klaudia złapała za klamkę i zaczęła się siłować z drzwiami. Bez rezultatu. Westchnęła. Świetnie, zacięła się w kiblu. Z rezygnacją raz jeszcze, choć bez przekonania, spróbowała zmierzyć się z zasuwą. Bezskutecznie. Zajebisty koniec zajebistego dnia. Oceniła, czy byłaby w stanie przecisnąć się pod kabiną. Bez większych przeszkód, ale podejrzanej prowieniencji mokra plama skutecznie ją od tego powstrzymała. Dołem nie przejdzie. A górą? Podniosła chwiejnie głowę. Od biedy pewnie by mogła. Między ścianką a sufitem było dużo miejsca, jakby stanęła na sedesie, mogłaby się podciągnąć i przejść do sąsiedniej kabiny…

      No nie, bez jaj, nie podciągnie się. Musi poczekać, aż ktoś przyjdzie. Odgarnęła włosy z czoła, wyjęła telefon. Przejrzała kontakty. Kurde. Nikt normalny tego dnia nie przyszedł do szkoły albo już został zwolniony. Poczuła ucisk w żołądku, wyobrażając sobie, jak zareagowałyby dziewczyny z jej klasy, gdyby do nich zwróciła się o pomoc. Radosny okrzyk „Klaudia zacięła się w kiblu” i towarzyszący mu rechot pewnie by usłyszała, mimo zamkniętych kilku par drzwi i długości korytarza. Uratowałaby im ten dzień.

      Po raz kolejny spróbowała zmierzyć się z zasuwą, z gwałtownością wskazującą na narastającą panikę. Naparła na drzwi barkiem, zdeterminowana wyłamać zamek. W końcu, wyraźnie sfrustrowana, uderzała pięściami upartą kabinę. Bez skutku.

      Rozcierając bolące ręce, usiadła na sedesie. Czuła się beznadziejnie. Po łomocie, jaki zrobiła przed chwilą, cisza aż dzwoniła jej

Скачать книгу