Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 13

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

przepraszaj, nie ma za co. Dzwonię, bo chcę, żebyś przyjechał do mnie. Powiedzmy… – Tu nastąpiła pauza, widocznie spojrzała na zegarek, żeby sprawdzić godzinę. – O trzynastej. Dasz radę?

      – Pewnie, żaden problem.

      – Świetnie! Wyjdź z domu o wpół do pierwszej. Taksówka będzie czekała.

      – Nie, no co ty? – zaoponowałem słabo. – Szkoda kasy.

      – Pieprzyć kasę! Wolę, żebyś sam nie prowadził. Po wczorajszym mógłbyś skończyć w rowie.

      – W porządku, jak sobie życzysz.

      – No to do zobaczenia! Buźka.

      Przerwała połączenie. Zerknąłem na naczynie ze stygnącą czekoladową breją i zrozumiałem, że nie przełknę już ani łyżeczki.

* * *

      Dom, w którym mieszkam, znajduje się na osiedlu Skotniki. Przy czym jest to osiedle wyłącznie z nazwy, bo jeszcze do niedawna Skotniki były zwykłą wsią. W tej powsińskiej okolicy ceny działek tak wzrosły, że stare chałupy zaczęto masowo wyburzać, w ich miejsce budując wille dla nowobogackich. Mimo wszystko nadal czuć wiochą. Wystarczy spojrzeć na sąsiadów, przesiadujących przed domami i bacznie notujących co, kto i dlaczego. Ja jednak nie o tym. Jeśli bowiem skręcę w lewo, jakiś kilometr dalej trafiam na autentyczne osiedle, dla niepoznaki nazywane Osiedlem Europejskim. Dla niepoznaki, bo z Europą ma tyle wspólnego, co wizyta u dentysty z randką. Natomiast, jeśli po wyjściu z domu zdecyduję się skręcić w prawo, to wędrując najpierw asfaltową, a później zwykłą gruntową drogą, gdzieniegdzie utwardzoną tłuczniem, żużlem i kamieniami, docieram do porośniętych drzewami pagórków. Co ciekawe, w tym lesie są jaskinie. Poważnie, nie żartuję. Najprawdziwsze jaskinie, w których podczas wojny kryli się partyzanci. Sorry, z tymi partyzantami nieco przesadziłem. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście się w nich ukrywali, bo w latach czterdziestych nie było mnie nawet w planach… W każdym razie kiedyś zorganizowałem tam ognisko dla znajomych, które zresztą zakończyło się tragicznie.

      Otóż Marek, mój znajomy z licealnych czasów, wlał w siebie za dużo wódki, co gorsza poprawił ciepłym piwem, w efekcie czego obudziła się w nim dusza grotołaza. Nie zważając na rady, napomnienia i sprzeciwy reszty ekipy, uparł się, by spenetrować jaskinie. Pobiegł w stronę skałek, które tworzyły niewielką kotlinkę, potknął się i poleciał głową w dół. Upadając, nadział się na krzaki jeżyn. Ich kolce nie dość, że poharatały mu twarz, to na dodatek pozbawiły oczu.

      Niech nikt mi nie mówi, że to niemożliwe. Wiem doskonale, że prawdopodobieństwo czegoś takiego jest bliskie zeru. Czemu o tym wspominam? Bo pomimo traumatycznych doświadczeń i kalectwa Marek wyszedł na prostą. Do tej pory nie wygląda szczególnie, ale jakoś sobie radzi. Nauczył się Braille’a, skończył kurs komputerowy, liznął nieco angielskiego i złapał całkiem niezłą robotę.

      Przygotowując się do wyjścia z domu, myślałem właśnie o nim. Choć los rozdaje nam znaczone karty, czasem nawet nimi da się coś ugrać. Taką przynajmniej miałem nadzieję: że ja i mój nieczynny nos coś jeszcze zwojujemy.

      Wziąłem prysznic, ogoliłem się, ochlapałem wodą kolońską, którą kiedyś lubiłem, przebrałem się w świeże ciuchy. W nocy sypnęło śniegiem, więc z tym większym zadowoleniem przyjąłem widok taksówki czekającej przed bramą. Przynajmniej nie musiałem zgadywać, który z okolicznych pagórków skrywa mojego rzęcha.

      Stosunek do taksówkarzy mam ambiwalentny. Z jednej strony tak się składa, że mój wujek trudni się tą profesją, więc nie mogę uważać ich za bezimienną masę oszustów i oszołomów, z drugiej natomiast tyle razy próbowali mnie przekręcić, że nawet gdyby połowa tej ekipy trafiła do pierdla, i tak nie uznałbym tego za przesadę.

      Ten, który przyjechał po mnie białą wołgą, sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Przede wszystkim zapunktował tym, że w taryfie było ciepło i czysto, co w stołecznym mieście Krakowie nie należy do reguły.

      Równie dobrze mógł mieć pięćdziesiąt, albo i sześćdziesiąt lat. Łysy, w okularach i ze zmęczonym spojrzeniem człowieka, który widział w życiu niejedno. Pewnie bazując na wspomnieniach mógłby napisać nową sagę Pieśni Lodu i Ognia. Gdyby umiał, rzecz jasna.

      – Cracovia, panie, znowu przerżnęła – westchnął z rozgoryczeniem, gdy ruszyliśmy.

      – Coś ostatnio słabo przędą – odparłem, udając, że wiem, o czym mówi.

      Taksówkarz pokiwał z frasunkiem głową, wdając się w długi monolog o meandrach piłki nożnej. Wyłączyłem się jakoś w połowie drugiego zdania. Przez resztę drogi milczałem. Pewnie jestem w mniejszości, ale uważam, że to najlepsze, gdy nie ma się nic do powiedzenia.

      Minęliśmy Wisłę, a że most był wciąż remontowany, skręciliśmy w Zielińskiego i Monte Cassino. Po prawej mogliśmy podziwiać centrum kongresowe i wybudowany po sąsiedzku nowoczesny hotel. Tajemnicą poliszynela jest to, że hotel należy do prezydenta miasta, który zupełnie przypadkowo zdecydował, że właśnie tu należy ulokować rzeczone centrum. Mało tego, nawet nazwę najbliższego przystanku tramwajowego bezczelnie kazał przemianować na Centrum Kongresowe ICE.

      Business is business, czyż nie?

      Na Grunwaldzie skręciliśmy w Konopnickiej, mostem Dębnickim dojechaliśmy do Alei Krasińskiego i odbiliśmy w kierunku Błoń. Focha dojechaliśmy na Piastowską i Armii Krajowej. Koniec końców dotarliśmy do Bronowic. Wkrótce pogubiłem się w labiryncie nijakich uliczek. Owinięty kokonem przyjemnego ciepła, zaczynałem już przysypiać, gdy dotarliśmy na miejsce. Oliwia mieszkała w okazałej willi. Jej fasadę przynajmniej w połowie stanowiły ogromne szklane panele; prażone wielobarwne szkło zasłaniało wnętrze równie skutecznie, co lita skała. Kilkunastoarową działkę otaczało niskie murowane ogrodzenie uzupełnione częściowo balustradą z ciemnego drewna, częściowo taflami matowego szkła. Uwielbiam szkło w każdej postaci, więc tym bardziej byłem ciekaw wystroju wnętrza.

      Poprawiłem kołnierz kurtki i nacisnąłem guzik domofonu. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, kliknął zwalniany zamek. Pchnąłem bramkę, ruszając żwirową alejką, po bokach której zamontowano wstęgi lamp diodowych.

      – Trąci kiczem – skwitowała Oliwia, witając mnie w progu. – Ale przynajmniej nie gubię się, kiedy wracam pod wpływem. Wchodź do środka, bo zimno jak cholera.

      Drzwi wejściowe sprawiały wrażenie łatwych do sforsowania. Za pierwszymi zamontowano jednak drugie, pancerne, które z powodzeniem obroniłyby skarbiec przed zakusami króla kasiarzy. Do tego rolety antywłamaniowe i alarm. Nawet ja, osobnik ostrożny i chimeryczny, musiałem przyznać, że w tym budynku można czuć się bezpiecznie.

      Nie, żebym sam zaobserwował to wszystko. Oliwa, wpuszczając mnie do swej twierdzy, pochwaliła się jej nowoczesnymi murami obronnymi, fosami, zwodzonymi mostami i wieżami.

      – A masz panic room? – zażartowałem.

      – No jasne! – odparła całkiem poważnie.

      Uznałem, że lepiej nie kontynuować tematu. Nie należę do

Скачать книгу