Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 15

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

godzinach i nie zawsze udanych próbach ponownego zaśnięcia.

      Ciężko w takich warunkach wykazać się kreatywnością.

      Kiedy więc prokurator zadzwonił z żądaniem, żeby umorzył sprawę Bereniki, podkomisarz się wkurwił. Nie tyle na proroka, wszak jego też rozliczano z terminów. Na samego siebie.

      – Pracuję nad tym… Tryńscy są strasznie upierdliwi – skłamał. – Muszę trochę pobuzerować powietrze, żeby nie wysmażyli zażalenia.

      – Ile to panu zajmie?

      – Na pewno skończę przed Sylwestrem.

      – Dobra, niech będzie! Byle nie później, bo napiszę wytyk! – zagroził prorok, rozłączając się.

      – Wytyk-srytyk! – warknął Bednarski, odkładając słuchawkę z taką siłą, że spadła z widełek.

      W tym samym momencie drzwi uchyliły się i w progu stanął aspirant Nochal. Osobnik, jak się można domyślić, o wielkim nosie, notorycznie wtykający go w nie swoje sprawy.

      – Coś taki wkurwiony? – zagaił, węsząc aferę.

      – Znowu będę ojcem.

      – Poważnie? Przecież się rozwiodłeś.

      – Ojcem chrzestnym – uściślił podkomisarz.

      – Czyim?

      – Mafii pruszkowskiej.

      Nochal zmył się z naburmuszoną miną. Po jego wyjściu Sebastian siedział jeszcze przez kilka minut za biurkiem, wpatrując się w wiszący na ścianie kalendarz i widoczek przedstawiający naturalne pagórki i krągłości kobiecego ciała. Coś mu tu nie pasowało. Nie w widoczku, lecz w rozmowie z prokuratorem.

      Dziwne, że prorok dopytywał akurat o tę sprawę. Zwykle nie interesował się żadną przed upływem trzech miesięcy… O co w tym wszystkim chodzi?

      Nie miał bladego pojęcia.

      Rozdział 12

      Wiele dałoby się powiedzieć o Michale Walczaku, ale na pewno nie to, że nie potrafi rozplanować sobie pracy. Dzięki temu zajęcia na uczelni prowadził tylko w poniedziałki, wtorki i piątki. W każdy czwartek odwiedzał zaś swą matkę. Matkę marnotrawną, jak zwykł ją w myślach nazywać, odkąd został przez nią wydziedziczony na rzecz Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Dziwne słowo, obecnie rzadko używane, aczkolwiek adekwatne do sytuacji. Cóż, nie miał wielkich potrzeb, więc pensja adiunkta w zupełności mu wystarczała.

      Mimo ewidentnego skurwysyństwa mamusi, odwiedzał ją w Domu Pomocy Społecznej. Bynajmniej nie z miłości. Po prawdzie zależało mu wyłącznie na tym, by uświadomić jej, jak wielki błąd popełniła przepisując majątek na czworonogi. Co innego, gdyby kasa poszła na złote rybki… Niestety, było już za późno. Co się stało, to się nie odstanie.

      Zatrzymał się przed bramą ośrodka, dla uspokojenia biorąc kilka głębokich oddechów. Najchętniej odwróciłby się na pięcie i pomaszerował w swoją stronę. Byle dalej od tego skażonego beznadzieją miejsca. Nie, nie zrobi tak. Jakim byłby mężczyzną, gdyby porzucił plany dla własnej wygody? Słabym. Facetem niegodnym tego, by stanąć na podium. Nie da im, nie da nikomu tej satysfakcji.

      Zacisnął zęby i kruszącym się chodnikiem ruszył w stronę budynku. Pchnął przeszklone drzwi, po czym wszedł do środka. Zaraz za progiem owionęła go mieszanina zapachów, wśród których dominowała woń zastarzałego kurzu i pasty do podłogi. Mimo to przywołał na twarz uprzejmy uśmiech, zarezerwowany dla pracowników obsługi.

      Na dyżurce siedziała pani Marzena – niewyróżniająca się niczym blondynka koło trzydziestki. Znał ją z widzenia, ona zresztą też go kojarzyła, a nawet darzyła sympatią, błędnie uważając, że częste wizyty w przybytku świadczą o jego przywiązaniu do matki.

      Po wpisaniu Walczaka do książki odwiedzających kobieta niespodziewanie wyciągnęła z szuflady reklamówkę ośrodka i dopisała na niej numer swej komórki. Podała mu karteczkę.

      – Gdyby czegoś pan potrzebował… Czegoś, czegokolwiek – zawiesiła głos, powolnym, wystudiowanym ruchem zakładając za ucho kosmyk włosów – to proszę zadzwonić.

      Jeśli Michałowi zależałoby na utrzymywaniu tego typu relacji z przypadkowymi kobietami, byłby wniebowzięty. Nie zależało, lecz nie mógł pozwolić sobie na odkrycie kart.

      – Bardzo dziękuję, pani Marzenko – odparł, udając onieśmielenie. – Za propozycję, no i… życzliwość.

* * *

      Siedział w klasie, w przedostatniej ławce, w rzędzie przy ścianie z oknami. Historyca zapisywała literę za literą, mamrocząc coś niezrozumiale. Kiedy zapełniła jedną tablicę i przeniosła się na drugą, rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego zajęcia. Poza nauczycielką i nim w sali nie było nikogo, więc nie mógł liczyć na pomoc. Przez chwilę wyłamywał sobie palce, ogromnym wysiłkiem woli powstrzymując się przed ziewaniem.

      Wtedy na jego ławce przysiadła mucha. Zwykła, ociężała od przesiadywania na gównach mucha. Ucieszył się na ten widok. Złożył dłoń w łódeczkę i szybkim ruchem zagarnął owada, po czym zajął się nim po swojemu.

      – Walczak!

      – Walczak, do jasnej anielki, obudź się! Mówię do ciebie!

      Drgnął. Ta mucha nie odfrunie, na pewno. Urwał jej skrzydełka, bo chciał, żeby poczuła się tak jak on. Uwięziony w piekle, którego nawet największy optymista nie nazwałby dzieciństwem.

      – Walczak, ile razy mam powtarzać, żebyś nie dręczył zwierząt?! Dawaj dzienniczek!

      Historyca śmiało mogłaby konkurować o tytuł Piły Roku. I to przynajmniej z dwóch powodów. Nie dość, że nie ucząc niczego wymagała cudów, to jeszcze notorycznie się upijała. Każdy dzień kończyła z mętnym wzrokiem utkwionym w spowijającej jej umysł mgle.

      Dyrektorce szkoły brakowało jaj, żeby zwolnić z pracy kogoś, kto należał do ZNP, który to skrót niektórzy nie bez podstaw odczytywali jako Związek Nierobów Patentowanych. To, że dzieciaki muszą się z nią męczyć, jakoś nikogo nie obchodziło.

      – Szszsz…

      Do rzeczywistości przywróciło go szczęknięcie otwieranych drzwi windy. Dojechał na trzecie piętro, na którym mieścił się pokój zajmowany przez matkę.

      Trudno stwierdzić, czy starsza pani ucieszyła się na jego widok. Odkąd pamiętał, była zrzędą i miewała huśtawkę nastrojów charakterystyczną dla typów maniakalno-depresyjnych.

      Co przykre, nigdy jej nie zdiagnozowano.

      – Spóźniłeś się – warknęła znad przypominającego dziennik lekcyjny magazynu z krzyżówkami.

      – Nie umawialiśmy się na konkretną godzinę – odparował, podchodząc do jedynego wolnego krzesła

Скачать книгу