Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 19

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

protokół bez entuzjazmu. Nawet gdyby staruszek podał imię i nazwisko domniemanego wandala, i tak najpewniej nic by to nie dało. Sprawę dostanie jeden z młodych funkcjonariuszy, przykutych do biurka tonami papierów i nierealnymi terminami. Będzie miał akurat tyle czasu, żeby ją wszcząć i umorzyć. C’est la vie, w mordę żula!

      W gronie znajomych Bednarski powtarzał, że jeśli chodzi o wymiar sprawiedliwości, nic go już nie zdziwi. W głębi duszy wściekał się jednak, że wszystko tak właśnie zostało urządzone. Policjanci udają, że pracują, prokuratorzy, że nadzorują ich pracę, a sądy od wszystkiego umywają ręce. Nie powinien, rzecz jasna, dzielić się podobnymi przemyśleniami z obcym facetem… Wydawał się porządnym gościem, ale równie dobrze mógł być emerytowanym ubekiem, czekającym tylko na okazję, żeby wysmażyć na kogoś donos.

      – Trafiłem tu kiedyś, wcześniej – powiedział nagle staruszek. Jego sfatygowany głos przywodził na myśl zakurzone woluminy w jakiejś zapomnianej przez wszystkich bibliotece.

      – Taak? – wyraził ostrożne zainteresowanie podkomisarz.

      – Podczas wojny ten budynek zajmowało Gestapo, potem Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśnił pechowy właściciel altany. – Miałem dwanaście lat, gdy przyłapano mnie na kradzieży drutu. Uważali, że jestem sabotażystą, więc trzymali mnie tydzień w celi, w podziemiach. – Staruszek zakaszlał, odchrząknął i kontynuował opowieść: – Stałem po kostki w lodowatej wodzie, wybili mi dwa zęby… Schudłem osiem kilo.

      – Dość drastyczna kuracja odchudzająca… Przepraszam, głupi żart – zmitygował się Sebastian. – Cholera, w takich budynkach nie powinno się urządzać posterunków policji, tylko muzea.

      Staruszek obrzucił krytycznym spojrzeniem rozpadające się meble i ściany malowane ostatni raz w poprzednim ustroju. Jedyny element jednoznacznie pasujący do nowych czasów stanowił trójdzielny kalendarz z logo firmy produkującej blachę.

      – To była częsta procedura… W Wilnie w tej samej kamienicy urzędowało najpierw Gestapo, a później KGB.

      – Słyszałem o tym.

      – Wygląda pan na inteligentnego i wykształconego człowieka, więc czemu pan tu pracuje?

      Bednarski zerknął na swoje paznokcie. Choć w domu dokładnie umył ręce, zdążyły się ubrudzić. Skrzywił się.

      – Ma pan rację, rzeczywiście skończyłem studia, potem podyplomówkę z zarządzania kapitałem ludzkim. Tyle że… – odchrząknął, układając sobie w głowie resztę odpowiedzi. – Urodziłem się zbyt późno, żeby rozkręcić biznes w czasie przemian ustrojowych, ale i zbyt wcześnie, żeby z nich skorzystać. Nie miałem szczególnego wyboru. W pewnym momencie, chcąc się usamodzielnić, wstąpiłem do policji.

      – A tu – dociekał staruszek – robi pan coś sensownego?

      – Poniekąd. – Sebastian sam się sobie dziwił, że tak zebrało mu się na zwierzenia. – Gdyby jeszcze królową nauk nie była u nas statystyka…

      – …którą łatwo naginać.

      – Owszem.

      Rozdzwonił się telefon. Podkomisarz sięgnął po słuchawkę z taką odrazą, jakby była kawałkiem gnijącego mięsa.

      – Kończysz? – chciał wiedzieć dyżurny.

      – Pali się?

      – Coś jakby. Streszczaj się.

      – Spuszczaj?

      – Bardzo śmieszne. Kończ z tą altaną.

      – A oględziny?

      – Olej to. Wystarczy notatka, że zgłaszający wszystko posprzątał przed przybyciem na komisariat.

      – Na pewno?

      – Na stówę. Zbieraj manele, bo szykuje się wyjazdówka. Możliwe, że coś większego.

      Chcąc nie chcąc, trzeba było przerwać pogawędkę. Odprowadził starszego pana na parter, otworzył zabezpieczone hasłem drzwi, pożegnał się i poszedł na dyżurkę. Tam czekał na niego technik dwojga imion, czyli aspirant Krzysztof Maciej. Bednarski nigdy nie wiedział, które z nich jest nazwiskiem. Niezależnie od wszystkiego, Krzysztof należał do tych nielicznych porządnych techników, z którymi dało się dogadać. Zdecydowana większość z nich uważała się za lepszych od gliniarzy z dochodzeniówki. Przeznaczonych do wyższych celów i nieomylnych.

      Uścisnęli sobie dłonie, Sebastian zanotował adres i nazwisko kobiety utrzymującej, że z jej mieszkania podprowadzono sto tysięcy dolarów, po czym obaj wyszli na wygwizdów. W przeciwieństwie do Krzysztofa Macieja, który w swoim płaszczu z obramowanym futrem kapturem wydawał się niewrażliwy na zimno, Bednarski od razu zaczął szczękać zębami. Owszem, opatulił ramiona kurtką tak ciasno, jak się dało, ale niewiele to pomogło. Choć krakowskiej zimie daleko do Nowosybirska i jego minus pięćdziesięciu stopni poniżej zera, minus osiem też potrafi dopiec. Inna sprawa, że tutejsi drogowcy robią co mogą, żeby uatrakcyjnić krakowianom ten czas.

      Gdy tylko wsiedli do nieoznakowanego radiowozu, którym Krzysiek Maciej przyjechał aż z Nowej Huty, technik wyciągnął paczkę elemów linków i poczęstował Sebastiana. Na widok cieniasów podkomisarz lekceważąco machnął ręką.

      – Dzięki stary, wolę swoje.

      Zanim, ślizgając się na oblodzonej jezdni i złorzecząc na Miejski Komitet Koordynacyjny do spraw Zimy, dotarli do celu, bez pośpiechu zdążyli wypalić papierosy. Zaparkowali, nieomal wbijając się między dwie hałdy brudnego śniegu, i ruszyli w kierunku czteropiętrowego bloku, który nie wyróżniał się niczym szczególnym poza graffiti szkalującym Cracovię.

      Technik nacisnął guzik domofonu, przedstawił się i wkrótce obaj wspinali się na drugie piętro. W progu mieszkania oznaczonego numerem pięć stała kobieta po czterdziestce i sądząc po tuszy, przynajmniej po pół tuzinie dzieci.

      – Pani zgłaszała włamanie? – upewnił się Sebastian. Co za maciora – pomyślał. Pewnie jeszcze pierdoli wszystkim dokoła, że jest na diecie.

      – Tak – odparła grubaska, po czym dodała urażonym tonem. – Nie spieszyli się panowie.

      – Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło – zignorował zaczepkę Krzysiek Maciej, mijając właścicielkę mieszkania i wchodząc do przedpokoju. Położył na podłodze walizkę ze sprzętem, okiem fachowca obrzucając drzwi wejściowe i framugę. Nie wyglądały na naruszone. Mało tego, nie było na nich nawet zadrapania. Nie komentując, przeniósł walizkę do pokoju i rozejrzał się. Brązowa meblościanka, pamiętająca dużo lepsze czasy, fotel i telewizor – może z górnej półki, tyle że dekadę temu – ot i całe umeblowanie. Lokal nie prezentował się zbyt okazale.

      – Jak już mówiłam… – Na „już” padł mocniejszy akcent. – Ktoś dostał się do mojej sypialni…

      – Moment – przerwał jej technik, swoim starym zwyczajem podchodząc do barku w meblościance i otwierając

Скачать книгу