Trzeci Front. Filip Molenda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trzeci Front - Filip Molenda страница 3

Trzeci Front - Filip Molenda

Скачать книгу

że prawdziwym zadaniem jest przygotowanie Polaków do podpisania przez sanację zdradzieckiego sojuszu z bolszewikami, a tuż przed wojną partie opozycyjne żyły nadzieją, że Komitet ma przygotować powstanie rządu zgody narodowej.

      Mylili się. Komitet miał oczywiście za zadanie wpływać na bieżące sprawy, ale miał być instytucją państwowotwórczą, pozapartyjną. Jego działania tylko częściowo były skierowane do Polaków. Inaczej być nie mogło w kraju, w którym przestrzegano prawa; w kraju, gdzie każdy mówił to, co mu się żywnie podobało; w kraju, w którym nie funkcjonowała nawet cenzura prewencyjna. Można było sugerować, nie można było nakazywać. Dużo łatwiejsze – ku zdumieniu wszystkich – było wpływanie na zagraniczne środki przekazu. Wystarczyło odpowiednio szybko reagować i nadawać własne nazwy wydarzeniom dotyczącym Rzeczypospolitej. W ten sposób narzucało się polski punkt widzenia obcym agencjom prasowym, obcym komentatorom, obcym politykom… Wykorzystywano podporządkowaną Komitetowi Polską Agencję Telegraficzną z zespołem jej korespondentów, a przede wszystkim autorów biuletynów informacyjnych i komunikatów. Od 1 kwietnia 1940 roku miały być uruchomione dodatkowe fundusze przeznaczone na bezpośredni wpływ na zagranicznych autorów przez attaché prasowych w wybranych polskich ambasadach i poselstwach, a już 1 października 1939 roku miał się rozpocząć ostatni etap programu pilotażowego. Wybuchła jednak wojna i Komitet miał inne obowiązki na głowie.

      Dbanie o przyziemne, bieżące sprawy.

      O bitwę grupy armii generałów Kutrzeby i Bortnowskiego.

      Poprzedniego dnia w gmachu Komitetu na Książęcej zastanawiano się, jak ma zostać nazwana ta batalia. Niemieckie radio użyło sformułowania „Schlacht bei Kutno”, a w dowództwie Armii „Warszawa” popularne było określenie „bitwa nad Bzurą”. Może były to nazwy odpowiednie, ale tydzień wcześniej. Natomiast 17 września walka toczyła się już na podejściach do Puszczy Kampinoskiej. Przede wszystkim jednak zadaniem grupy armii Kutrzeby było związanie niemieckiej Grupy Wojsk „Południe” na tak długo, aby pozostałe polskie armie – „Prusy”, „Lublin”, „Kraków” i „Karpaty” – mogły oderwać się od pościgu. Nazwa „nad Bzurą”, „pod Kutnem” nasuwała myśl o próbie irracjonalnego przedarcia się do Warszawy drogą obsadzoną już przez wroga czy o jeszcze głupszej chęci samodzielnego wygrania wojny przez Kutrzebę i Bortnowskiego.

      To było kolejne pole zainteresowań Komitetu. Nie był to obowiązek statutowy, ale wszyscy pracownicy za punkt honoru postawili sobie, aby ich decyzje wpływały także na przyszłe badania historyczne. Było to w gruncie rzeczy logiczne rozwinięcie innych nałożonych na nich obowiązków. Historii nie tworzą wodzowie, lecz kronikarze. W tym przypadku organ nadzorczy kronikarzy, czyli Doradczy Komitet Polityki Informacyjnej przy Prezydencie RP.

      Karol zakończył pracę nad tekstem:

      ”W zeszłym tygodniu grupa armii generała Tadeusza Kutrzeby zaatakowała skrzydło niemieckich wojsk nacierających na Warszawę. W wyniku ataku Wojska Polskiego przeprowadzonego na zachód od Puszczy Kampinoskiej rozbity został jeden z niemieckich korpusów. Wróg poniósł znaczne straty, do niewoli wzięto kilka tysięcy jeńców, w tym wielu oficerów. Polski atak zmusił także armie przygotowujące się do szturmu na Warszawę do odstąpienia od miasta. Po zażegnaniu niebezpieczeństwa grożącego stolicy, grupa armii Tadeusza Kutrzeby przerwała pierwszą fazę Bitwy o Puszczę Kampinoską, oderwała się od nieprzyjaciela i podjęła marsz w kierunku Warszawy”.

      Tekst komunikatu operacyjnego musiał być jeszcze zaakceptowany przez szefa propagandy w dowództwie Armii „Warszawa”. Stanowisko to pełnił pułkownik Wacław Lipiński, porządny i rzetelny oficer. Rzadko kiedy widywało się go wzburzonego. Tym razem był w furii. Wywołała ją Instrukcja w sprawie grzebania osób cywilnych poległych na skutek działań wojennych. To był sposób prezydenta Starzyńskiego na uniknięcie epidemii w oblężonym mieście. Nie pomyślał, że wydanie takich zarządzeń będzie miało fatalny wpływ na uczucia warszawiaków. Trzeba było interweniować, wszczynać awantury w drukarni, robić zamieszanie w biurach prezydenta, budzić Starzyńskiego, budzić Rómmla, wyjaśniać, tłumaczyć, odkręcać zamieszanie…

      Tak właśnie wyglądały dyżury. Z reguły nie było wiele pracy, a godziny mijały na plotkach, pracy papierkowej i gromadzeniu informacji. Prawdziwe problemy pojawiały się rzadko, lecz wtedy trzeba było radzić sobie z nimi jak najszybciej i jak najsprawniej.

      18 września 1939, poniedziałek, godz. 17.00, Warszawa

      W poniedziałek pogoda poprawiła się i od rana grzało słońce. Do Śródmieścia jedynie od czasu do czasu dochodziły odgłosy wybuchów. Dzięki nim można było się zorientować, że walki trwały na Pradze lub na Grochowie. Kilka razy odezwały się polskie armaty dalekonośne, chyba tylko dla efektu rozlokowane w samym środku miasta, w Parku Saskim. Dwa razy zrobiło się nieco głośniej, gdy w głąb Warszawy próbowały wlecieć krążące nad frontem samoloty rozpoznawcze. Wówczas odzywały się armaty przeciwlotnicze, a później dołączały do koncertu karabiny maszynowe. Jeden z samolotów przedefilował nad miastem, zrzucając nad Starówką, placem Teatralnym i Marszałkowską deszcz ulotek, w których – oprócz gramatyki zaczerpniętej chyba wprost z poezji futurystów – nie znajdowało się nic ciekawego.

      Miasto żyło całkiem normalnie, i choć większe niż zwykle były kolejki do sklepów, to wciąż działały kawiarnie, cukiernie i ich ogródki. Spokój ten Warszawa zawdzięczała walkom, które toczyła grupa armii Kutrzeby. Jej próby wyjścia z okrążenia nie zakończyły się dotychczas powodzeniem, ale właśnie tam skupiał się wysiłek Luftwaffe. Krupski dowiedział się o tym na porannej odprawie, na którą nie musiał zresztą przychodzić, bo po „mundurowej” służbie należały mu się dwadzieścia cztery godziny odpoczynku. Zamierzał je zresztą w pełni wykorzystać – w południe zjadł na Długiej rodzinny obiad z ciotką i jej mężem, a później udał się na zaaranżowanego przez nią „fajfa”, na Koszykową.

      Ciotka bowiem uparła się, aby go ożenić. Siostry ojca trzeba było słuchać, szczególnie gdy nie było ani ojca, ani matki. Tym bardziej, że charakter cioci Klotyldy mógł służyć do wbijania gwoździ w betonową ścianę, a przynajmniej tak go określano w kręgu rodziny i znajomych. Powszechnie uznawano, że charakter ów – czy może „charakterek” – jest zemstą za imię, które otrzymała na chrzcie. Chociaż znaczy ono „sławna w boju”, to skończyło się na zwyczajnym „ciocia Klocia”. Co ciekawe, ciotka nie zajmowała się wydawaniem za mąż panienek, natomiast ożeniła już wielu swoich siostrzeńców i bratanków. Za odpowiedni wiek do tego kroku uważała ostatnie lata przed trzydziestką, gdy przyszły małżonek miał już wykształcenie, zawód, zdobył nieco doświadczenia, także tego nieco bardziej… intymnego. Casus Karola Krupskiego bardzo ją denerwował. Nie licząc jednego z kuzynów, który poszedł do ojców salezjanów na księdza, Karol był najstarszym kawalerem w rodzinie i dawno przekroczył najlepszy wiek do żeniaczki. Regularnie zatem prezentowała mu kwiat warszawskich dziewcząt, ciągając go do znajomych na herbatki, kawki, fajfy, koktajle, a także prowadzając po cukierniach, kawiarniach i restauracjach. Zgadzał się potulnie na te wizyty. Ciotka była miłym kompanem, szczodrym i nie kazała płacić za siebie, co więcej, czasami opłacała wspólne rachunki. Bawiło go to i pozwalało zamawiać różne wydumane, egzotyczne potrawy. Jedno popołudnie w tygodniu stale poświęcane na tego rodzaju wyjścia nadawało jego życiu przynajmniej pozór uregulowania. Oglądanie porządnych panien na wydaniu było zajęciem ciekawym samym w sobie – choć zupełnie niepodniecającym. (Ekscytujące były z kolei wieczory spędzane na dancingach

Скачать книгу