Legion. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion - Geraint Jones страница 3
– Nie obchodzi mnie, gdzie je – wtrącił się Varo. – Co do mnie, może ucztować ze szczurami w latrynie, byle tylko zwyciężał.
– Tak robi – zapewnił Priscus z przekonaniem człowieka, który widział te wiktorie na własne oczy.
Osobiście niewiele wiedziałem o Tyberiuszu ani o niego dbałem. Wiedziałem jedynie, że sprawdził się w walce, że początkowo był pasierbem cesarza Oktawiana Augusta, ale kilka lat temu został usynowiony, żeby zapewnić Augustowi prawowitych następców. Ludzie tacy jak Priscus, którzy pod nim służyli i w związku z tym czuli więzi męstwa, zdawali się z pewnym zainteresowaniem śledzić jego karierę, której fragmenty z wolna i zdecydowanie przesączały się z Rzymu kanałami zarówno oficjalnymi, jak i nieoficjalnymi. Jednak dla większości żołnierzy największym zmartwieniem w czas pokoju było nie to, kto nimi rządzi, tylko żeby im płacono. Jeśli skrzynie z żołdem przybywały na czas i były pełne, mało nas obchodziło, czyje oblicze jest wybite na monetach.
– Dzisiaj stawiasz – zwróciłem się do Oktawiusza, snując w głowie takie myśli. – Wisisz mi za poprzednią noc.
Na jego przystojnej twarzy pojawił się grymas.
– Nie pamiętam.
– Właśnie. Byłeś nawalony i rozlewałeś wino. Musiałem kupować chyba trzy kubki na każdy jeden, który zdołałeś donieść do ust.
Priscus i Varo roześmiali się na to wspomnienie, a Oktawiusz wzruszył ramionami, uznając swoją prawdopodobną winę.
– Nie ma jak w domu – powiedział potem Varo z uśmiechem, gdy dostrzegł winorośl zdobiącą gospodę „Pod Czarną Owcą”, ulubioną karczmę naszego bractwa i większości kohorty.
– Cześć, chłopaki – powitał nas weteran przy drzwiach. – Słyszeliście nowiny?
Varo uniósł wielkie ręce w geście protestu.
– Mówiłem to już twojej żonie: nie jest moje.
Stary wiarus się roześmiał, a odór wina w jego oddechu uderzył mnie w twarz, tak że zmarszczyłem nos.
– Nie to, kutasie. Wieści o wojnie! Przybywa Tyberiusz i zamierza zebrać największą armię, jaką widziano w tym pokoleniu!
Spojrzałem na towarzyszy. Wyobrażam sobie, że to, co ujrzeli w moich oczach, było drobiazgiem w porównaniu z tym, co ja zobaczyłem w ich spojrzeniach – nieokiełznane podniecenie, jak u dziecka na widok pierwszej w życiu zabawki.
– Gdzie to słyszałeś? – zapytał sceptycznie Varo, świadomy, jak bardzo żołnierze lubią wyolbrzymiać liczby.
Weteran wskazał kciukiem za siebie, w stronę gospody.
– Siedzi tam kilku kancelistów ze sztabu legionu. Zdradzają tajemnice za kubek wina.
– Dokąd wyruszamy? – zapytałem szybko.
– Na północ, za Dunaj! Królowi Marbodowi należy się porządna rzymska łaźnia!
Przyglądałem się twarzy Priscusa, gdy przyswajał te wiadomości. Pierwszy raz, wśród ogólnej radości, ujrzałem odrobinę wahania.
– Jest królem Markomanów – powiedział w końcu. – To liczne plemię.
– Właśnie! – wybełkotał pijacko weteran. – Bawcie się dobrze, chłopcy! Pod koniec lata będziemy albo bogaci, albo martwi!
– Wiem, kim ja będę. – Oktawiusz się uśmiechnął, przepchnąwszy się do szynkwasu i machnąwszy na oberżystę.
– Mógłbyś znaleźć całą hordę króla Marbojakośtam i nadal być nam winien forsę, skąpy draniu. – Varo uśmiechnął się ironicznie. – Co myślisz, Priscusie? Umilkłeś.
– To liczne plemię – powtórzył stary żołnierz.
– Jak ci się zdaje, kogo mamy najechać? – Varo pokręcił głową, zirytowany tym, że humor jego towarzysza przygasł. – Nie wzbogacimy się, rabując paru wieśniaków, nie?
Priscus trzymał język za zębami; zamiast odpowiedzieć, wziął kubek, który wyciągnął do niego Oktawiusz.
– A co z tobą? – zapytał mnie Varo. – Co o tym myślisz?
Nie odpowiedziałem.
– No cóż, obaj jesteście zajebistą kompanią – parsknął Varo, osuszając swój kubek jednym haustem.
Jednak wielkolud błędnie wziął moją apatię za brak zainteresowania – nie obchodziło mnie, z kim walczymy, po prostu chciałem się bić. Ani razu od tamtego dnia w górach nie wyciągnąłem miecza z pochwy w innym celu, jak na potrzeby musztry i treningu, i tych kilka krótkich chwil potyczki wspominałem z tęsknotą zarezerwowaną zwykle dla kochanek. Prawda była taka, że nie obchodziło mnie, czy występuję przeciwko królowi Marbodowi czy Tyberiuszowi. Chciałem tylko walczyć. Upuszczać krwi. Zabijać. Zatracić się w takiej chwili. W jedynym momencie, kiedy faktycznie – prawdziwie – zapominałem o powodzie, który przede wszystkim sprowadził mnie do legionów.
– Hej! – usłyszałem okrzyk oberżysty. – Hej, Corvusie! Nie wywołuj znowu dzisiaj awantur. Ostrzegam cię!
Byłem znany „Pod Czarną Owcą”, a właściciel dostrzegł ponury nastrój, który zasnuł mi twarz jak całun. Wiedział, co to zwiastuje. Tak jak wiedzieli moi przyjaciele.
– Nie – poprosił Priscus, ujmując mnie za ramię.
Ale było już za późno.
Pijany żołnierz zatoczył się na mnie, więc miałem pretekst.
W jednej chwili gospoda stała się miejscem zadymy.
2
Gęste roje much zawirowały z brzęczeniem wokół mnie, kiedy w ścieku opadłem na kolana i skląłem swój los. Za wywołanie bójki w gospodzie ukarano mnie służbą poza kolejnością i teraz moim zadaniem było odblokowanie rury biegnącej od jednej z latryn kohorty. Usiłowałem nie zwymiotować, przebijając się przez zator, a trzymane przeze mnie narzędzie wychodziło pokryte gównem, które ochlapywało mi przedramię.
– Urodziłeś się do tego – usłyszałem głos za sobą.
Odwróciłem się i stwierdziłem, że patrzę na rzymski ideał.
Marcus.
Jeśli jest możliwe, żeby człowiek lśnił jaśniej od zbroi, to tak było w jego przypadku. Grecy podziwialiby go za doskonałą harmonię ciała, a Spartanie za naturalnie szlachetną postawę. Marcus przypominał ożywiony posąg Achillesa; byłem dotkliwie tego świadomy od czasu, gdy dorastaliśmy razem jako chłopcy, i stanowił obiekt