Legion. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion - Geraint Jones страница 5
Rzucił pieniądz chłopcu, który w podnieceniu go upuścił i musiał wydobyć ze ścieku.
– Nie powinieneś tego robić. – Varo pokręcił głową. – Ludzie nie uczą się w ten sposób.
– To moja forsa – odparł Priscus, po czym zapukał ponownie do drzwi. – Wygląda na to, że nikogo nie ma w domu.
Poczułem falę ulgi, ale momentalnie się zawstydziłem. Odwróciłem się do Priscusa, żeby zasugerować odejście, ale w tej chwili drzwi się otworzyły, a ja spojrzałem w szare oczy człowieka, któremu, jak mi się kiedyś zdawało, uratowałem życie.
Brutus.
– Chłopaki! – wykrzyknął. – Właźcie. Co za miła niespodzianka!
Trzymałem się z tyłu, gdy inni pośpieszyli, żeby się przywitać ze stojącym w progu brodatym mężczyzną. Zmuszałem się, żeby nie patrzeć na jego lewe ramię, które zwisało bezużytecznie u boku.
– Jak się masz, Corvusie? – Uśmiechnął się do mnie szeroko, gdy tamci weszli do środka.
– Dobrze. Wszystko w porządku. A u ciebie?
– Jak najlepiej.
Ruszyłem za moim byłym dowódcą drużyny do wnętrza malutkiego budynku. Pomieszczenie było spartańskie: łóżko w rogu, a obok niego kufer, na którego wieku lśnił hełm noszony przez Brutusa, zanim obrażenia wykluczyły go z szeregów. Rany, którym powinienem zapobiec.
– Wyjdźcie na tył – polecił i nasza grupa podążyła za światłem słońca, po czym wyszliśmy na dziedziniec, który Brutus dzielił z sąsiadami. Była tam kobieta, ciemnowłosa i o dziesięć lat młodsza od niego. Uśmiechnęła się do nas.
– Miło cię widzieć, Lulmire. – Priscus odpowiedział jej uśmiechem. – Jak się sprawuje Brutus?
– Bardzo dobrze – odparła po łacinie, z ciężkim lokalnym akcentem.
– Bądź tak miła, kochanie – powiedział Brutus – i przynieś nam trochę wina.
– Nie ma potrzeby. – Varo pokręcił głową. – Przynieśliśmy ze sobą. Masz, popróbuj tych szczyn.
Wyciągnął bukłak do Brutusa, ten upił długi łyk, a potem teatralnie oblizał usta.
– Wyczuwam kozią nutę. Niezłe winko.
Podał bukłak Priscusowi i tak przechodził z rąk do rąk, kiedy sadowiliśmy się na małym dziedzińcu, opierając się o ściany lub siadając na drewnianych stołkach, wyblakłych od słońca.
– Nadciąga wojna – zwyczajnie poinformował Priscus starego towarzysza.
Brutus skinął głową, a ja dostrzegłem w jego szarych oczach cień smutku.
– Chciałbym pójść z wami, chłopaki – powiedział, potwierdzając moje spostrzeżenie.
Odebrałem te słowa jak cios i nagle poczułem się klaustrofobicznie w tej ograniczonej przestrzeni.
– Co słyszałeś? – zapytał Varo.
Brutus pociągnął się za brodę. Była siwa po bokach. Musiał mieć teraz ze czterdzieści lat. Gdyby zszedł z tamtego wzgórza nieokaleczony, teraz odsługiwałby drugi dwudziestoletni zaciąg. Był lojalnym żołnierzem i marzył o tym, żeby zostać jednym z nielicznych wybranych do noszenia legionowego sztandaru z orłem. Marzenie, które legło w gruzach, kiedy wpadliśmy w zasadzkę, a ja okazałem się zbyt powolny, żeby przyjść mu z odsieczą.
– Król Marbod to potężny drań – zaczął mówić, często dotykając brody. – Będzie w stanie zgromadzić przeciwko nam wielką armię, ale z tego, co słyszę, Tyberiusz także nie żartuje. To będzie największa siła, jaką którykolwiek z nas widział. Co najmniej pięć legionów i tyle samo żołnierzy oddziałów pomocniczych.
Varo gwizdnął – to nie byle jaka siła. W pełnym stanie osobowym rzymski legion liczył pięć tysięcy ludzi. Jeśli to, co Brutus powiedział o wojskach pomocniczych, było prawdą, to Tyberiusz stanie na czele pięćdziesięciu tysięcy wojowników.
Brutus potwierdził poważnym skinieniem głowy, zanim podjął:
– Już zaczęli zaciąg wśród miejscowych, w Panonii i w Dalmacji.
Wyprostowałem się, słysząc tę wiadomość, chociaż nie powinienem czuć się zaskoczony. Dalmacja była niegdyś moją ojczyzną, terenem skolonizowanym przez cesarstwo zaledwie kilka pokoleń temu. Wszyscy mieszkańcy prowincji byli uważani za rzymskich poddanych, podlegających rzymskiemu prawu, ale tylko nieliczni mieli pozycję obywateli. Odziedziczyłem swój tytuł po ojcu, dzięki czemu mogłem służyć w legionach, a nie w wojskach pomocniczych, które teraz formowano. Dla tych ludzi obywatelstwo będzie nagrodą za wypełnienie dwudziestopięcioletniej służby.
Oczywiście będą musieli ją przeżyć.
– Jak sądzisz, jaka będzie ta wojna? – zapytał Oktawiusz najbardziej zaprawionego w bojach weterana, jakiego znaliśmy.
Podobnie jak moje doświadczenie, tak i jego ograniczało się do jednej potyczki w górach. Brutus maszerował w kampanii, zanim jeszcze Priscus znalazł się u jego boku.
– Będzie się różniła od tego, co widziałem dawniej – przyznał weteran. – Nam zawsze było trudno zmusić ich do przyjęcia otwartej bitwy. Walka sprowadzała się do wypadów i odpierania ataków. Na zapędzaniu ich w zasadzki, z których większość okazywała się nieskuteczna. Wystarczył jeden jar czy przesmyk, żeby zdołali uciec, bo to były ich tereny, a oni je znali.
Słyszałem to już wcześniej, a jednak chłonąłem każde słowo o wojnie. O tym marzyłem. Chciałem w niej uczestniczyć.
– Za każdym razem, kiedy braliśmy nad nimi górę, sądziliśmy, że będzie po wszystkim, ale potem się odradzali, rebelia za rebelią. Miałem szczęście i byłem tam, kiedy z dziwnego powodu zdecydowali się stanąć w polu do walki. Byłem w szeregach i… – Urwał, a ja ujrzałem na jego twarzy przelotny podziw wywołany wspomnieniami. Odtwarzając tamte wypadki, wydał się nagle o dziesięć lat młodszy. – Zmasakrowaliśmy ich, kurwa, na równinie, i uznaliśmy, że na tym koniec, ale wycofali się w góry. Miałem przyjaciół w centuriach, które wysłano za nimi w pościg… – Brutus już się nie uśmiechał. – Większości nie zobaczyłem nigdy więcej.
Milczeliśmy wszyscy. Co Brutus widział w swojej głowie w tych momentach ciszy?
– Wasza wojna będzie inna – stwierdził w końcu ze smutkiem. Ze smutkiem, jak sądziłem, dlatego że nie będzie w niej uczestniczył. – Tereny Markomanów leżą na równinach na północ od Dunaju i są ogromne. Dojdzie do wielkiej bitwy, może kilku, i będzie po sprawie. Cieszcie się, chłopcy. Wasza wojna będzie