Legion. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion - Geraint Jones страница 4
– Słyszałem, że wdepnąłeś w gówno.
– Zabawny jesteś.
– A ty głupi. Kolejna burda?
Wzruszyłem ramionami, wycierając brudną rękę o ziemię.
– On zaczął.
Marcus pokręcił głową, ale z czułością.
– Niech zgadnę. Wpadł na ciebie.
– Szukał kłopotów.
– Cóż, i znalazł je, co?
Owszem. Zanim mnie dotknął, zaprawiłem go z byka. Mojej twarzy daleko było do nieskazitelnego piękna Marcusowego oblicza, a blizny na czole i krzywy nos opowiadały historię innych pijatyk i bójek.
– Dlaczego to robisz, Corvusie? – zapytał Marcus, patrząc z brzegu wykopu. – Kiedyś mógłbyś zostać centurionem, gdybyś nie był taki wrogi i agresywny.
– Jestem żołnierzem piechoty – mruknąłem, przyglądając się odcinkowi rury, który nadal musiałem oczyścić. – Oczekuje się, że będę wrogi i agresywny.
– Nie dla swoich.
Miał rację, wiedziałem, ale stopień i funkcja nigdy nie były moimi ambicjami. Wstąpiłem do legionów tylko z jednego powodu. A skoro nie dawano mi wrogów, z którymi mógłbym się bić, to zastępowali ich żołnierze mojego cesarstwa.
Nie jak Marcus. Opuścił nasze rodzinne miasto dwa lata przede mną, mając głowę pełną rojeń o wielkości i chwale. Zamierzał poszerzyć granice Rzymu i rzucić barbarzyńców na kolana. Chciał nieść oświecenie ku ciemnym zakątkom świata. Zamierzał budować cesarstwo, które przetrwa tysiąc lat. Miał zamiar dokonać tego wszystkiego i w trakcie chciał mnie mieć u swojego boku.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał teraz.
Nie mogłem się powstrzymać, ale też nie mogłem wyjawić przyjacielowi powodu, ryzykując, że urażę jego idealistyczne poglądy – całe to górnolotne gadanie, a oto mamy rzeczywistość: Marcus nigdy dotąd nie ubrudził krwią miecza w bitwie, a ja miałem ręce po łokcie w legionowym gównie.
– Po prostu wspominałem stare, dobre czasy – odparłem.
A było co wspominać. Czasy, kiedy biegaliśmy po wzgórzach. Nurkowaliśmy w czystym, błękitnym morzu. Biliśmy się jeden za drugiego, kłamaliśmy jeden za drugiego, kryliśmy jeden drugiego. Urodziliśmy się w różnych rodzinach, ale naszym przeznaczeniem było zostać braćmi. Żaden dzień nie ukazał tego bardziej prawdziwie niż ten, kiedy uciekłem z domu do legionów.
– O co chodzi? – zapytał.
Mój uśmiech zgasł.
– O nic.
Nie dało się jednak okłamać Marcusa. Momentalnie ześlizgnął się ze skarpy; jego nieskazitelne sandały zagłębiły się w nieczystościach z przepełnionych koryt.
Uśmiechnął się do mnie.
– Pomogę ci.
Jak mogłem nie odpowiedzieć uśmiechem?
– Zawsze razem w gównie – parsknąłem.
– Zawsze, bracie.
3
W dniach, które nastąpiły po bójce w gospodzie, zaszły dwie sprawy warte odnotowania.
Pierwszą było to, że mój przyjaciel zaczął mnie nazywać gównojadem i oskarżył o celowe pakowanie się w kłopoty, żebym miał pretekst do folgowania swojemu obrzydliwemu fetyszowi. Drugą było to, że wieści o spodziewanej kampanii zaczęły spływać z niezwykłego urzędu znanego każdemu żołnierzowi jako „targowisko plotek”.
– Pomaszerujemy dziesięcioma legionami – stwierdził z przekonaniem Oktawiusz, gdy opieraliśmy się o ścianę naszego baraku, ciesząc się wiosennym słońcem, które ogrzewało nam skórę równie pokrzepiająco, jak perspektywa wojny moją duszę.
Varo zmarszczył gęste brwi.
– Gdzie to słyszałeś?
– Wieść niesie.
– Dupa, a nie dziesięć legionów. – Varo pokręcił głową. – Priscusie?
– Nie sądzę, żeby chodziło o taką wielkość – uznał najstarszy i najmądrzejszy z nas.
– Mówisz o legionach czy o dupie Vara? – Oktawiusz uśmiechnął się ironicznie.
Priscus się roześmiał, po czym mówił dalej:
– W pewnym momencie armia staje się zbyt liczna i jej wielkość zaczyna być słabością, gdyż dowódcy trudno nad nią zapanować. Niełatwo się komunikować. Manewry są niestaranne. Pojawiają się luki, w które może się wedrzeć wróg. Pomyślcie o władaniu mieczem. Nie chcielibyście, żeby miał długość kilometra.
– Mów za siebie. – Oktawiusz znowu się uśmiechnął, łapiąc się za krocze.
Roześmiałem się wraz z innymi. Obietnica kampanii rozgrzewała mi żyły jak ogień. Byłem szczęśliwy. W moim wcześniejszym życiu była radość – nie, rozkosz! – ale myślenie o tym przyprawiało mnie jedynie o najczarniejszą wściekłość, więc zepchnąłem te wspomnienia w otchłań duszy, jakbym topił miotającą się bestię.
– O co chodzi? – zapytałem, gdyż spoczywały na mnie wyczekujące spojrzenia przyjaciół. Odpłynąłem meandrującą rzeką moich myśli.
Priscus pokręcił głową. Wiedział, jaki jestem.
– Powiedziałem, że chcemy iść się z nim spotkać. Nie masz nic przeciwko temu?
Wiedziałem, kogo ma na myśli i dlaczego mnie pytają.
Wzruszyłem ramionami.
– Oczywiście, że nie.
Miałem.
– W porządku – stwierdził Priscus. – Chodźmy.
Priscus zastukał kłykciami w drzwi. Znajdowaliśmy się w labiryncie wąskich uliczek miasteczka, w miejscu klaustrofobicznym z powodu cielska Vara. To nie była najlepsza dzielnica, leżała po nawietrznej stronie fortu i na niższym terenie, narażonym na błyskawiczne powodzie w czasie obfitych deszczów srogiej zimy. Żołnierskie patrole przemierzały ulice w celu zapobieżenia przestępstwom, które często były brutalne, a niekiedy śmiertelne, i kiedy czekaliśmy na otwarcie drzwi, zdawało się, że umorusany dzieciak wziął nas przez pomyłkę za jeden z takich oddziałów.
– Przepraszam