Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 17

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

tak skrzętnie ukrywał. Do chwili, gdy pokaże, kim jest naprawdę. Policjant wzruszył więc ramionami i zrobił minę niewiniątka, obserwując, jak oblicze mężczyzny tężeje.

      – Po prostu się zastanawiam, jak długo są w stanie wytrzymać ze sobą mało popularna trenerka fitness i rozchwytywany wrocławski adwokat – kontynuował. – Dużo dla niej poświęciłeś, przeniosłeś się do stolicy, rozstałeś się ze wspólnikiem renomowanej kancelarii. To musiało w końcu wybuchnąć. Ile lat byliście małżeństwem?

      – Osiem, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Może zamiast wygłaszać swoje urojone fantazje odpierdoli się pan ode mnie i zacznie szukać tego, kto to zrobił?

      Ojciec Ryszarda Sochy dyszał ciężko, a jego twarz nabiegła krwią.

      – Właśnie to robię. Są jacyś świadkowie tego, że przyleciałeś samolotem o dziesiątej?

      Mężczyzna prychnął.

      – To jest naprawdę absurdalne. – Pokręcił głową i sięgnął do kieszeni po telefon. Poszukał w nim czegoś, a następnie zwrócił ekran w stronę Brunona. – Proszę. Bilet elektroniczny, a tu potwierdzenie odprawy on-line. Zadowolony?

      Wilczyński rzucił okiem na smartfona i skinął potwierdzająco głową.

      – Przez chwilę mogę być. Chociaż to o niczym nie świadczy. Ale zostawmy ten temat do czasu, aż aspirant Konopacka porozmawia z liniami lotniczymi. – Poklepał Sochę pojednawczo po ramieniu, jakby właśnie zawarli ze sobą niepisaną umowę. – Komuś mogło zależeć na jej śmierci?

      – Nie wiem. Nie sądzę. – Mężczyzna westchnął ciężko, opadając na fotel. – Odkąd się dowiedziałem, analizuję wszystkie swoje sprawy i zastanawiam się, czy to nie był jakiś chory akt zemsty. Zajmuję się prawem spadkowym. Chyba tylko w sprawach z obszaru prawa rodzinnego jest więcej emocji niż u nas. Ludzie w sądzie biją się, płaczą, podkładają sobie świnie. Ale nikt nigdy mi nie groził. Nawet nie wiem, kogo miałbym podejrzewać.

      – Spotykała się z kimś? Ciebie często nie było, może pocieszała się w ramionach kochanka?

      – Nie Oliwia. Ona nie miała na to czasu. Zresztą gdyby kogoś miała, wyczułbym to. Takie rzeczy się wie. Jest cała masa sygnałów.

      – I tu wracamy do mojego pytania o twój zapach – przerwał mu Bruno. – Bo widzisz, nie potrafię ustalić, kiedy miałeś czas, by wskoczyć pod prysznic. Pachniesz świeżo i słodko, niemal kobieco, ale na pewno nie jak facet po długim, ciężkim dniu pracy, który na złamanie karku pędził do dziecka. Mówiłeś, że gdzie się wykąpałeś? – Komisarz Wilczyński przygwoździł rozmówcę wzrokiem, a następnie wyjął z kieszeni pognieciony papierek i podał go adwokatowi. – Zastanawia mnie też, dla kogo kupiłeś perfumy w strefie bezcłowej, skoro wchodząc na lotnisko, wiedziałeś już, że z twoją żoną stało się coś złego – dodał, dotykając paragonu, który mężczyzna ściskał w wilgotnych od potu palcach.

      Filip Socha w pierwszej chwili zamarł, po czym spuścił głowę i schował twarz w dłoniach. Balon wyrzutów sumienia, który w nim pęczniał, pękł, a ze środka wysypały się brzydkie rzeczy, które tak bardzo usiłował ukryć.

      Rankiem, gdy profesor Prokop w swoim ulubionym skórzanym fotelu popijał espresso nad egzemplarzem „Wyborczej”, a Bartek i Michał, łypiąc na siebie wzrokiem, sprzątali kuchnię, świat prezentował się wyłącznie w czarnych barwach. Nawet pogoda za oknem zdawała się odzwierciedlać nastrój domowników, bo już od kilku godzin padało, słychać było grzmoty, a niebo przykrywała gruba kołdra ciemnogranatowych chmur, przecinana niekiedy smugą błyskawicy.

      Minionej nocy brat Larysy doświadczalnie zweryfikował tezę o tym, że długotrwałe palenie marihuany ma negatywny wpływ na ludzką pamięć. Okazało się, że to nie dziekan wrócił wcześniej, ale jego syn pomylił daty. Wojciech Prokop od początku miał przyjechać do domu w piątek, tyle że Michał wszystko pokręcił, a przez to doprowadził swojego najlepszego przyjaciela do stanu przedzawałowego. Na szczęście profesor przyleciał do Warszawy po długim dniu na uczelni w Londynie, jego samolot był spóźniony, on sam miał zaś rozstrój żołądka po obfitym i tłustym angielskim obiedzie i marzył tylko o tym, by zamknąć się w spokoju we własnej toalecie. Z tego powodu uznał, że rozmowy o śmietniku na kuchennym blacie i sroga reprymenda, jakiej zamierzał udzielić młokosom, mogą zaczekać do następnego dnia, gdy wszyscy poczują się lepiej.

      – Co masz taką kwaśną minę? – wyszeptał Luboń do swojego kumpla, który od rana zwracał wszystko, co włożył do ust. – Gdzie się podział twój słynny luz? Następnym razem może poproś, żeby ci stary wysłał informację do kalendarza w Google’u, co? Wtedy przynajmniej się nie zdziwię, jak mi w środku nocy wparuje do kibla. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak mu powiemy o samochodzie? – rzucił po cichu, zbierając puszki i kartony po pizzy do wielkiego foliowego worka.

      Głowa nadal bolała go niemiłosiernie, a żeby ulżyć męczącemu pragnieniu, co chwilę pociągał łyk wody z wysokiej szklanki do piwa. Tymczasem Michał, którego twarz przybrała kolor pobielonej ściany, zamrugał, krzywiąc się przy tym, jakby każdy najmniejszy ruch sprawiał mu ból. Położył palec na ustach i nachylił się do przyjaciela.

      – Jak nie będziesz tyle paplał, to coś wymyślę – wymamrotał, chuchając na Bartka nieświeżym oddechem, od którego tamten aż odwrócił głowę. – Muszę się skoncentrować, a w moim stanie to nie takie proste.

      – Co ty nie powiesz? Nigdy bym nie pomyślał. Może chciałbyś jeszcze zajarać albo piwko sobie strzelić?

      Młody Prokop przewrócił oczami i natychmiast tego pożałował, bo żołądek na nowo zaczął podchodzić mu do gardła. Przełknął gwałtownie ślinę, zacisnął na chwilę powieki, po czym westchnął i wrócił do sprzątania. Po kolejnej godzinie kuchnia wyglądała prawie jak przed imprezą, jeśli nie liczyć urwanego uchwytu od szuflady, drobnej dziury w blacie i zbitego dzbanka na mleko, który matka Michała przywiozła z Grecji. W powietrzu unosił się cytrusowy zapach płynu do podłóg, którego Bartek zużył chyba z pół butelki, a wszystkie śmieci znalazły się w odpowiednio oznaczonych kontenerach przy bramie wjazdowej.

      – Dobra, to teraz najgorsze. Idziemy do starego. – Chłopak wskazał głową salon, w którym siedział jego ojciec.

      Luboń zatrzymał go, kładąc mu dłoń na piersi.

      – Jak się z tego wygrzebiemy? – zapytał zduszonym głosem.

      – Wezmę to na siebie – odparł Michał, rejestrując zaskoczone spojrzenie przyjaciela. – Powiem, że zabalowaliśmy i nabrałem ochoty na przejażdżkę. Wytłumaczę, że mnie powstrzymywałeś, ale byłem pijany i w ogóle cię nie słuchałem. Jesteś dobrym kumplem i nie chciałeś, żeby coś mi się stało, więc pojechałeś ze mną.

      – No coś ty, długo nad tym myślałeś, geniuszu? Bo dla mnie to brzmi jakoś dziwnie znajomo – irytował się Bartek. – Kto w tej opowiastce prowadził samochód? Ty czy ja?

      – O Boże! No ja, przecież ci mówię, że się podłożę. Przestań marudzić. – Uśmiechnął się blado, a w jego źrenicach błysnęło coś złowieszczego. – Ale nie za darmoszkę.

Скачать книгу