Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 16

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

Prokop spoglądał na przyjaciela błagalnie swoimi przekrwionymi oczami, które zamykały się pod naporem zmęczenia. Odkąd wrócili do domu i zaparkowali w garażu, starał się przekonać Bartka, że zniszczenia tylnego zderzaka nie są na tyle duże, by spędzać pół nocy na rozważaniu, jak rozwikłać ten problem.

      – Wyluzuj, chłopie – mówił, kładąc mu jedną dłoń na ramieniu, a drugą ospale gestykulując. – Ojciec wraca dopiero jutro wieczorem, do tego czasu ogarniemy jakiegoś lakiernika, skołujemy, co trzeba, i wymienimy zderzak, tak że stary się nie pozna.

      Luboń popukał się w czoło. Stał nachmurzony z rękami opartymi na biodrach i z niedowierzaniem kręcił głową.

      – Albo nadal jesteś narąbany, albo naoglądałeś się za dużo filmów.

      – Potencjalnie jedno i drugie. – Michał błysnął zębami. – Słuchaj, mówię tylko tyle: połóżmy się spać, bo obaj jesteśmy zrypani, rano spojrzymy na to świeżym okiem. I nic się nie martw, jesteśmy w tym razem. – Poklepał go po ramieniu.

      – Chyba skacowanym okiem – sarknął Bartek i potarł dłonią czoło. – Wiesz chociaż, co to było? W co grzmotnęliśmy?

      – Pewnie w jakąś gałąź albo pniak, tam niedawno była wycinka i sporo tego jeszcze zostało między drzewami. A może ten skurczybyk dzik gdzieś się tam jeszcze plątał. Nieważne. Chodźmy się kimnąć, bo zejdę, a wtedy to dopiero miałbyś problem – zachichotał.

      Luboń, który sam ledwie trzymał się na nogach, w końcu niechętnie przystał na propozycję kumpla. Uzgodnili, że wstaną wcześnie rano, by posprzątać bałagan po imprezie, a jeden z nich od razu obdzwoni wszystkich mechaników w pobliżu. Wyczerpani powlekli się na górę, gdzie Prokop wskazał koledze pokój gościnny, po czym zniknął za sąsiednimi drzwiami, rzucił się na łóżko i od razu zasnął. Chrapał tak głośno, że Bartek słyszał go przez ścianę i przez grubą poduszkę, którą położył sobie na głowie, by odciąć się od dźwięku przypominającego warkot traktora.

      Nadal nie mógł uwierzyć, że dał się wciągnąć w to szaleństwo, i gorliwie sobie obiecywał, że nigdy więcej nie sięgnie po narkotyki, nawet te miękkie, ani nie wsiądzie do samochodu z człowiekiem pod wpływem, choćby przysięgał, że wlał w siebie tylko jedno piwo. Pomyślał o siostrze, która z pewnością ochrzaniłaby go od góry do dołu, gdyby miała pojęcie, co nawywijał, a samo wyobrażenie jej gniewu sprawiło, że poczuł w żołądku mdlący wstyd. Rzucił się pędem do łazienki i klęcząc nad sedesem, zwymiotował. Głowa bolała go coraz bardziej, a przed oczami pojawiły mu się mroczki. Odkręcił kurek z lodowatą wodą, a kiedy już spryskał twarz i wypłukał usta, opadł ciężko na sedes, unikając przy tym spotkania ze swoim odbiciem w lustrze.

      Dopiero teraz mógł przyjrzeć się pomieszczeniu, w którym się znajdował. Było wyposażone w drewnianą, stylizowaną na starodawną szafkę, lustro w złoconej ramie zawieszone nad umywalką i wolnostojącą wannę retro, na mosiężnych nóżkach przypominających łapy lwa. Jedna ze ścian wykończona była cegłą, przez co wyglądała na surową, a zarazem dodawała wnętrzu charakteru. Kiedy zdał sobie sprawę, czym się zajmuje, parsknął śmiechem.

      Sekundę później usłyszał pukanie do drzwi. Pomyślał, że jego przyjaciel być może również wpadł w szpony ponarkotykowej głupawki, i ochoczo zawołał:

      – Otwarte, właź!

      Jednak kiedy osoba po drugiej stronie pchnęła drzwi, jego oczom ukazał się nie Michał, ale jego ojciec, Wojciech Prokop, który na widok Bartka był równie zdziwiony i zaskoczony, co Luboń.

      – Co robisz w mojej łazience? – zapytał w końcu dziekan Wydziału Elektrycznego i wbił w chłopaka wyczekujące spojrzenie.

      Kawa ze szpitalnego automatu smakowała niczym błotnista kałuża. Bruno wziął jeszcze jeden łyk, skrzywił się i wyrzucił kubek wraz z zawartością do kosza.

      – Lura – skomentował pod nosem dokładnie w tej samej chwili, w której usłyszał za sobą ciężkie kroki.

      – Na komisariacie macie lepszą? – Filip Socha założył ramiona na piersi i ściągnął usta w ciup.

      W czasie, gdy mężczyzna usypiał syna, komisarz Wilczyński, siedząc na eleganckiej, ale potwornie niewygodnej sofie w korytarzu prywatnego szpitala na Wilanowie, pogłębiał swoją wiedzę na temat ojca małego Ryszarda Sochy. Okazało się, że uwielbia on dyskutować na sali sądowej i często celowo prowokuje przeciwników. Był adwokatem znanym z tego, że stosuje chwyty poniżej pasa i nie ma dla nikogo taryfy ulgowej. Na zdjęciach w internecie prezentował się z profesjonalnym uśmiechem, skórzaną aktówką w jednej i togą w drugiej dłoni, a w rekomendacjach klientów określany był jako waleczny i bezkompromisowy. Być może teraz, po tym, czego doświadczył, potrzebował dać komuś w zęby, by rozładować wzbierające w nim napięcie, i to z tego powodu uderzał w Brunona. Ale istniało jeszcze inne wyjaśnienie. Socha mijał się z prawdą i czuł, że nie jest jedynym, który ma tego świadomość.

      – Dlaczego przyjechałeś do szpitala tak późno? – zaatakował go Wilczyński.

      – Mówiłem już pana koleżance, że miałem spotkanie we Wrocławiu i przyleciałem dopiero przed dziesiątą.

      Mężczyzna włożył dłonie do kieszeni tak, że na zewnątrz widać było tylko jego kciuki. Miał potargane włosy i zmiętą koszulę, ale wokół niego unosiła się woń świeżości. Stał obok śledczego, który wiedział wszystko o sprawie jego żony, a jednak nie zadawał żadnych pytań. Niekiedy rodzinie trudno było rozmawiać o tym, co spotkało najbliższych. Obawiali się, że jeśli wypowiedzą na głos słowo „śmierć” albo „zabójstwo”, to coś nieodwracalnie się zmieni. Dlatego zastępowali je określeniem „to”. Pytali, jak „to” się stało, a nie w jaki sposób umarli albo zostali zamordowani. Jakby wyraźne stwierdzenie, że ktoś nie żyje, odzierało z ostatnich złudzeń. Ale Bruno wiedział, że to wyjaśnienie nie dotyczy człowieka, na którego patrzył.

      – Ile dni spędziłeś poza domem? – dociekał.

      – Cztery. To była długa delegacja, miałem sporo spraw do załatwienia i nie mogłem się doczekać powrotu do rodziny.

      – Wyobrażam to sobie. Myślałeś pewnie, że jeszcze tylko jeden długi, ciężki dzień w pracy, potem ostatnie spotkanie z klientem i wreszcie podróż do domu. Zastanawiam się, i wierz mi, to pytanie bez podtekstów, jakim cudem… – policjant nachylił się w stronę Sochy i zaciągnął się słodkim, owocowym zapachem – tak ładnie pachniesz?

      – Ten cudowny wynalazek nazywa się prysznic. Serdecznie polecam – ironizował adwokat.

      Wilczyński przyglądał mu się podejrzliwie. Wiedział od Sylwii, że gdy dzwoniła do mężczyzny, czekał jeszcze we Wrocławiu na samolot. Mało prawdopodobne było, by kąpał się na lotnisku, a kiedy wylądował w Warszawie, zapewne wsiadł w pierwszą lepszą taksówkę i od razu przyjechał do syna. Przynajmniej tak powinien zrobić, w przeciwnym razie byłby skończonym idiotą. Bruno pomyślał, że to właściwie nie było wykluczone, i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, po czym wyprowadził mocny cios.

      – Nie byliście z Oliwią najlepszym małżeństwem,

Скачать книгу