Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 19

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

tekst, doskonale rozumiała, na co się naraża, ale zakładała, że ma jeszcze dużo czasu, zanim facetowi uda się ją namierzyć. Zaledwie kilka najbliższych osób znało jej adres i trzeba się było naprawdę postarać, żeby go zdobyć. W tej chwili dużo bardziej interesował ją Paweł.

      Wcześniej w jej mieszkaniu uzgodnili, że Wiśniewski ma przede wszystkim ustalić tożsamość Fantoma. Jeśli to się uda, ma go zaprowadzić podziemiami na Dworzec Centralny, a tam w spelunie „Nie ma jak u mamy”, w której podobno serwują najlepsze schabowe w Śródmieściu, przeprowadzić rozmowę. Plan był prosty, ale nie uwzględniał jednego. Dworzec znajdował się w trójkącie bermudzkim niedawnego życia Pawła. Larysa miała świadomość, że w tym rewirze natknięcie się na starych znajomych z wysokoprocentową butelką za pazuchą było więcej niż pewne. Jeszcze kilka dni temu Centralny był dla Wiśniewskiego niemal domem, a ona bardzo nie chciała, by przyjaciel na nowo się w nim rozgościł.

      Wyszła z samochodu i w zamyśleniu mijając przechodniów, maszerowała w stronę Rotundy. Po chwili dotarła do Patelni, miejsca, gdzie jej dawny szef umówił się z Fantomem. Potoczna nazwa tego betonowego placu przy wejściu do stacji metra Centrum przyjęła się już na tyle, że umieszczano ją nawet na tablicach dla niewidomych. Larysa uznawała to miejsce za soczewkę, w której skupiał się portret współczesnej Warszawy. Można tu było spotkać turystów, biznesmenów z aktówkami, studentów ciągnących ciężkie walizki wyładowane słoikami i eleganckie kobiety w garsonkach. Wszyscy mieli głowy napęczniałe od marzeń, ambicji lub zmartwień. Przy wejściu do podziemnego tunelu zazwyczaj grywała kapela wykonująca dawne piosenki o Warszawie, nieopodal zniszczony życiem mężczyzna bez opamiętania uderzał drewnianymi pałkami o krzesło, a w jeszcze inne dni Patelnię okupowali podrabiani Indianie. Można tu było kupić kwiaty, sznurówki, podpisać petycję przeciw aborcji, załapać się na darmowe przytulasy od nieznajomych albo stać się świadkiem kolorowego flash mobu. To było miejsce nawróceń, pikiet i randek. Brzydkie, a zarazem w dziwny sposób magnetyzujące. Otoczone kolorowymi muralami, tętniące gorzkim życiem, które pędziło w oszałamiającym tempie nie wiadomo dokąd.

      Larysa poczuła na ciele zimny powiew wiatru i automatycznie się wzdrygnęła. Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu Pawła, a gdy go nie dostrzegła, stwierdziła, że dziennikarz zapewne dotarł już do dworca i teraz raczy się ciepłym schabowym. Uznała, że mogłaby sprawdzić, czy rzeczywiście obaj tam trafili, ale natychmiast się skarciła, wiedząc, jak bardzo by to zabolało Wiśniewskiego. Jednak zanim zdążyła podjąć decyzję, jej nogi same poniosły ją w stronę ulicy Emilii Plater. Obiecywała sobie, że zachowa dystans i tylko przyjrzy się im z oddali. Postara się być przezroczystym obserwatorem i zrobi to tak, by Paweł nigdy się nie dowiedział, że się tam pojawiła.

      Gdy zbiegała schodkami do podziemia, wyobrażała sobie, że zobaczy Wiśniewskiego w dawnej aurze, zasłuchanego i czujnego, ale kiedy znalazła się przed wejściem do baru „Nie ma jak u mamy”, zrozumiała, jak bardzo się myliła i jak ogromny popełniła błąd. Wewnątrz obsługa zbierała z ziemi potłuczone talerze, ktoś podnosił złamane krzesło, a gruba kucharka opierająca ręce na biodrach ze smutkiem patrzyła, jak ledwie ugryziony schabowy ląduje w koszu.

      – Co tu się stało? – Larysa rzuciła jeszcze okiem na wnętrze w nadziei, że być może Paweł siedzi gdzieś w głębi, ale nie znalazła go tam.

      – A, da pani spokój. – Kucharka machnęła ręką. – Zeszło się to meliniarstwo, zaczęli się szarpać, kłócić, wie pani, w stylu: „Co ty, kolegi nie poznajesz? Na obiad nie zaprosisz, wódeczki nie postawisz?”. Obsiedli tego, co to na niego Wiśnia cały czas mówili, a on zamiast ich pogonić, to się tak dziwnie uśmiechał tylko. Ten młody to go chciał odciągnąć, widział, że się starszy pan kryguje, ale wzięły go te łachmaniarze na ziemię rzuciły, kopać zaczęły, to i nic nie mógł zrobić. Ech… – Pokręciła głową z dezaprobatą.

      – A gdzie jest Wiśnia?

      – A co, znajomy? On taki sam jak tamte. Kolegów od butelki wyniuchał, to i o chłopaku zapomniał. – Machała energicznie rękami. – Wynosić się im kazałam. Na zbity pysk. A gdzie poleźli, to nie wiem. Wystarczająco dużo kłopotów tu mamy z Czeczenami, z policją, jeszcze nam bezdomnych awanturnych trzeba. – Zerknęła w stronę połamanego krzesła. – Tylko tego młodego szkoda. Smutny jakiś taki dzieciak był. Ale pomocy nie chciał. Zaraz zabrał się i poszedł.

      Larysa miała wrażenie, że świat się zatrzymał. Sunęła wzrokiem po tandetnym, ale schludnym wnętrzu pustej knajpy niczym w zwolnionym tempie. Prześlizgiwała się po ceratowych obrusach w czerwono-białą kratę, przewróconej solniczce, porzuconych sztućcach, z których jeden widelec miał wygięty ząb, i bożonarodzeniowych światełkach, migoczących ciepło i radośnie, choć był dopiero listopad.

      Zawładnęło nią uczucie wszechobejmującej niemocy, jakby przegrała swoją nieudolną walkę o Pawła. W ułamku sekundy dotarło do niej, jak bardzo okłamywała siebie samą, wmawiając sobie, że jej na nim nie zależy, że potrzebuje go tylko do pracy. Jeszcze dotkliwsze było uświadomienie sobie, że jakąkolwiek zbroję by przywdziała, i tak nie uniknie cierpienia, jakby było ono koniecznym składnikiem nielogicznej egzystencji na tej dziwnej planecie. Wyobraziła sobie siebie jako maleńką postać w szklanej kuli z sypkim śniegiem, którą ktoś potrząsa raz za razem, by zobaczyć, jak dużo zamknięta w niej istota jest w stanie znieść.

      Nie znała odpowiedzi na to pytanie.

      – Proszę pani! – krzyknęła kucharka.

      Larysa poczuła szarpnięcie za łokieć i spojrzała na kobietę oszołomiona.

      – No już myślałam, że zaraz pani poleci. Blada się taka pani zrobiła, nic do pani nie docierało.

      – Zamyśliłam się. – Przetarła dłońmi twarz.

      – Ech. – Tamta machnęła ścierką. – Nie ma co języka strzępić. Takie miejsce. Spokojnie to tu nigdy nie będzie. Do roboty trzeba się brać, schabowe bić, a nie filozofie uprawiać.

      Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i bez słowa odwróciła się do wyjścia.

      – Pani! – zawołała za nią kucharka. – Notes ten może chociaż pani weźmie. – Podała jej małego moleskine’a w skórzanej czarnej oprawie. – Mnie to się do niczego nie przyda. I tak tych śmieci wszędzie tyle się wala. A ten Wiśnia to pewnie już zapomniał o bożym świecie, więc raczej po niego nie wróci. – Kobieta obserwowała, jak Larysa obraca w palcach notatnik i dziwnie mu się przygląda. Nagle położyła dłoń na ustach, jakby zdała sobie z czegoś sprawę. – O Boże, a może ja jakieś głupstwo palnęłam? To może pani ojciec był, a ja tak bez szacunku o tych pijakach… albo kto inny jakiś ważny.

      – Nie. – Głos Larysy pozostawał cichy i spokojny. – To nie był nikt ważny.

      W niewielkiej salce, w której tłoczyli się policjanci, zrobiło się duszno i gorąco. Pomieszczenie wypełniał gryzący zapach potu zmieszany z aromatem kawy. Funkcjonariusze siedzący na skrzypiących krzesłach z wyrobionymi siedziskami rozpinali górne guziki koszul, wachlowali się plikami kartek, a większość z nich znacząco wpatrywała się w szefa w nadziei na to, że odprawa skończy się, zanim zaczną mdleć. Naczelnik Marian Pękała poprosił Dzieciaka, chudego jak tyczka policjanta, który naprawdę nazywał się Jan Ogórek, by wyłączył „cholerne grzejniki”, ale

Скачать книгу