Łagodne światło. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Łagodne światło - Louis de Wohl страница 8

Łagodne światło - Louis de  Wohl

Скачать книгу

Bóg błogosławi, drogi chłopcze.

      – Dziękuję, panie... dziękuję za wszystko.

      Hrabia podał mu rękę, a Piers ucałował ją. Wtedy się rozdzielili, a Piers udał się do stajni, by poszukać swego giermka i swojego konia. Nagle pojawił się za nim smukły cień. Pospieszne kroki. Obrócił się szybko, a jego palce zacisnęły się na rękojeści sztyletu.

      – Nie zabijaj mnie, przyjacielu – powiedział młody włoski poeta. – Ja na pewno nie zamierzam ciebie skrzywdzić. Czy możemy porozmawiać? Wiem, że się spieszysz, ale to nie zajmie dużo czasu. Wyjeżdżasz, prawda? Na tę... wyprawę przeciw Monte Cassino?

      – Nowiny szybko się tu roznoszą, jak widać – odrzekł ostrożnie Piers.

      Włoch roześmiał się.

      – Caserta ma głos jak dzwon. Nawet konie już wiedzą. Posłuchaj, przyjacielu, mógłbyś mi wyświadczyć bardzo wielką przysługę. Widzisz, mam brata na Monte Cassino... to jeszcze chłopiec, nie ma więcej niż piętnaście lat. Mój najmłodszy brat. Jest benedyktyńskim oblatem od piątego roku życia. Kiedy dotrzesz na miejsce... czy będziesz na niego uważał i dopilnujesz, by nic mu się nie stało?

      – Na pewno, jeśli zdołam – odrzekł ciepło Piers. – Ale jak go rozpoznam?

      Młody poeta znów się roześmiał.

      – Na pewno go zauważysz. Jest bardzo grubym chłopcem, z pewnością najgrubszym ze wszystkich. Ach, przecież nie znasz jego imienia. Nie przedstawiłem ci się. Jestem hrabia Reginald z Akwinu, a mój młodszy brat ma na imię Tomasz... Tomasz z Akwinu.

      Rozdział drugi

Kolo.psd

      – Zburzyć wieżę! – ryknął Caserta. – Nie marudźcie z tym bydłem, głupcy, niech spłonie. Potem napełnicie brzuchy, dopilnuję tego. Wszyscy na wieżę... taranem, ludzie, taranem ją, hołoto, albo obetnę wam uszy... Obetnę uszy każdemu, kto jest głuchy na moje rozkazy. Taranem... mówię... Tak, teraz lepiej. Zburzyć ją.

      Ale wieża stawiała opór. Wszystko, co było z drewna, trzaskało ogniem; parę śmiałych, wysoko sklepionych łuków zapadło się; gęsty czarny dym wypełnił niezliczone schody, ale wieża i kilka głównych budynków stawiały opór.

      – Za dobrze zbudowali, te przeklęte wystrzyżone łby. Powinienem powiedzieć cesarzowi, by kazał im budować dla niego fortece – zamiast mamrotać modlitwy przez cały dzień.

      Piers, na koniu obok hrabiego, nie odpowiedział. Widział już wcześniej płonące zamki, a walka była chlebem powszednim rycerza, czy na pokojowych turniejach, czy w czasie wojny.

      Ale choć Monte Cassino wyglądało jak zamek, nie było twierdzą księcia czy barona. Załoga nie odpierała ataku. Nie było gradu strzał i kamieni, nie spadała na najeźdźców płonąca smoła. To była jednostronna wojna, a wojna jednostronna wcale nie jest wojną.

      Widział, jak paru mnichów uciekło, kilku zginęło pod gruzami albo udusiło się w szybko rozprzestrzeniającym się pożarze. Ale żaden nie odpowiedział na atak. Hrabia miał rację: to nie była wyprawa, na której angielski rycerz mógł zdobyć bitewne doświadczenie.

      Caserta rzucił na niego okiem i roześmiał się.

      – Też mi się to z początku nie podobało – powiedział niemal dobrodusznie. – Ale niedobrze jest mieć dwóch panów w jednym domu, a możemy się sprzedać tylko raz. Poza tym cesarz ma rację: nie możemy tolerować tego, że szpiedzy cesarza mają takie dogodne miejsce spotkań. Przyzwyczaisz się do tego, tak jak ja.

      – Jeśli pozwolisz, hrabio – powiedział Piers stanowczym głosem – chciałbym się bliżej przyjrzeć temu... wszystkiemu. – Zsiadł niezgrabnie z konia w pełnym rynsztunku.

      – Poczekałbym trochę na twoim miejscu – poradził mu Caserta. – Teraz jest tam piekielnie gorąco. Chyba że spieszno ci do pieczonego mnisiego mięsa...

      – Czy mi pozwolisz, hrabio?

      Caserta wzruszył ramionami.

      – Jak chcesz. Ale nie obwiniaj mnie za swoje oparzenia, młody śmiałku.

      Piers rzucił lejce konia swojemu giermkowi i ruszył pieszo w stronę klasztoru.

      Robin, giermek, zręcznie chwycił lejce.

      – Czy mogę nie iść z tobą, panie?

      – Zostań tam, gdzie jesteś – padła ostra odpowiedź.

      Robin mruknął coś pod wąsem. Zawsze rzuca się głową naprzód, młody pan. A to było niezdrowe miejsce, co każdy mógł widzieć, i bezbożna sprawa. Ale czego innego można się spodziewać po tych cudzoziemcach. Kraj był z pewnością piękny, ale co z tego, kiedy roiło się w nim od ludzi, którzy nie mówili po angielsku czy normandzku – ani nawet po gaelicku.

      Palenie klasztorów było kiepską zabawą i człowiek nie powinien się do tego mieszać. Dobrze, że pani Elfleda tego nie dożyła, świeć Panie nad jej duszą. Ona na pewno nie byłaby zachwycona, widząc swego jedynego syna wmieszanego w taką sprawę. I na pewno obarczyłaby jego, Robina, odpowiedzialnością za to wszystko. Wyraziła to dość jasno, kiedy dotarły do niej wieści, że młody sir Piers przyłącza się do świty królewskiego brata, by towarzyszyć mu w podróży do obcych krajów. „Robinie – powiedziała – jedziesz z moim synem, a ja nakładam na ciebie odpowiedzialność. Byłeś moim dobrym sługą przez wiele lat, znasz swoje miejsce i wiesz, co możesz robić, a czego ci nie wolno. Będziesz się nim opiekował. On jest twoim panem, ale jest bardzo młody. Jest bardzo młody, ale jest twoim panem. Będziesz wiedział, co robić. Ty odpowiadasz. To wszystko”. Powiedziała tylko tyle i ani słowa więcej, a on odrzekł: „Tak, łaskawa pani” i też ani słowa więcej. Może świadomość, że młody panicz wyrusza na wyprawę, która może trwać bardzo długo, złamała jej szlachetne stare serce – zmarła na trzy tygodnie przed jego wyjazdem, niech spoczywa w pokoju. Jak dotąd stara dama nie miała powodu, by patrzeć gniewnie z nieba na Robina Cherrywoode’a – na pewno już tam była, jako łaskawa pani, która zawsze karmiła i odziewała ubogich i wysłuchała najmniejszego ze swoich sług. Dobrze się opiekował młodym paniczem; istniały sposoby, by służący chronił pana przed niebezpieczeństwem, nie zapominając swego miejsca, nie raniąc dumy pana i nie okłamując go zbyt często.

      „Zostań tam, gdzie jesteś”, powiedział. Trzeba więc było zostać przynajmniej tak długo, dopóki nie zniknie z oczu, czyli właśnie do teraz.

      Robin zsiadł z konia.

      – Hej, ty... potrzymaj to dla mnie przez chwilę, dobrze?

      Żołnierz, do którego się zwrócił, podniósł wzrok na liczącą metr dziewięćdziesiąt postać i odpowiednie do wzrostu bary, stłumił przekleństwo na końcu języka, odłożył kuszę i wziął lejce dwóch koni.

      Robin skinął mu przyjaźnie głową.

      – Zaopiekuj się nimi, mały człowieczku. Są warte więcej niż ty. – I ruszył w kierunku, w którym znikł jego

Скачать книгу