Winnetou. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 8

Winnetou - Karol May

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Oczywiście Sam miał ochotę.

      Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz razem z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.

      – Idźcie do diabła i skręćcie karki! – odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie mogło się niebawem spełnić.

      Od kilku dni nie wyjeżdżałem nigdzie, toteż deresz mój zarżał radośnie, gdy zacząłem go siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „zbrojmistrzowi” Henry’emu.

      Jadąc w blasku pięknego jesiennego dnia, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich budowach kolejowych i o wszystkim, co nam leżało na sercu. Około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby coś przegryźć. Potem White pojechał dalej ze swym przewodnikiem, a my poleżeliśmy jeszcze chwilę.

      Przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad strumieniem, by zaczerpnąć wody. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, stopy ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, po czym rzekł:

      – White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indianami. To ślad indiańskiego mokasyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?

      – Żadnego.

      – Bo nie znacie czerwonoskórych!

      – Ale spodziewam się, że ich poznam. Są chyba tacy sami jak inni ludzie: wrogowie swoich wrogów i przyjaciele swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać. Kiedy ten czerwonoskóry mógł być tutaj?

      – Mniej więcej przed dwoma dniami. Wyszedł na zwiady za bizonim mięsem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny.

      Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem moim jako surwejora było zbadać całą naszą trasę, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy po równoległej linii.

      W ten sposób wydostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zaledwie ujechaliśmy kilka kroków, gdy nagle Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.

      – Dobra nasza! – krzyknął. – Otóż są. Pierwsze w tym roku!

      – Co? – zapytałem.

      Ujrzałem daleko przed sobą osiemnaście, a może dwadzieścia z wolna poruszających się punktów.

      – Nie wstydzicie się pytać? Ach, prawda, wszak jesteście greenhorn. Bądźcie łaskawi zgadnąć, najszanowniejszy sir, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczęły wasze piękne oczy!

      – Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny.

      – Sarny, hi! hi! hi! – Śmiał się. – Sarny tu, w górze, nad źródłami Canadianu! To się wam znakomicie udało!

      – Ach, kochany Samie! To chyba nie bizony?

      – Oczywiście, że bizony. To bizony, prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, hę?

      – Musimy podjechać bliżej! I przypatrzyć się im!

      – Obejrzeć, tylko obejrzeć? O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał ani ich oglądał, lecz będę na nie polował!

      – Dzisiaj, w niedzielę?

      Wyrwało mi się to niebacznie. Sam Hawkens rozgniewał się naprawdę i krzyknął na mnie:

      – Zamknijcie się z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Rozumiecie? Mięso, i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy z bizona jest rzeczą wspaniałą. Wiatr wieje ku nam, to dobrze. Tu na lewym północnym zboczu doliny świeci słońce, ale tam na prawo leży cień. Jeśli się tam zaczaimy, bizony nie spostrzegą nas przedwcześnie. Jedźmy!

      Spojrzał na swoją Liddy, czy obie lufy są w porządku, i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, Sam od razu zatrzymał konia i zapytał:

      – Macie ochotę wziąć udział w polowaniu?

      – Oczywiście!

      – Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Ja waszego życia na swoje sumienie nie wezmę. Kiedy indziej róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz nie zniosę oporu!

      Umilkłem i pojechałem za nim z wolna pasem cienia, rzucanym przez las.

      – Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia – mówił już łagodniej – ale wyobraźcie sobie, że pędzi ich przez sawanny ponad tysiąc! Widywałem dawniej trzody liczące po dziesięć tysięcy i więcej sztuk. Był to chleb Indian, a biali im go odebrali. Czerwonoskóry oszczędzał zwierzynę, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych niezliczonych trzód jak dzikie drapieżne zwierzę. Niedługo zniknie tutaj ostatni bizon, a wkrótce po nim Indianin.

      Tymczasem zbliżyliśmy się niespostrzeżenie do bizonów na jakieś czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. Zwierzęta, pasąc się, z wolna posuwały się w górę doliny. Na samym przedzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko wprawiło mnie w zdumienie. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi, mógł ważyć ze trzydzieści cetnarów: olbrzymia masa mięsa i kości. Natrafiwszy na błotnistą kałużę, zaczął się w niej tarzać z widocznym zadowoleniem.

      – To przewodnik – szepnął Sam – najniebezpieczniejszy z całego stada. Kto się z nim spotka, powinien mieć przy sobie podpisany testament. Biorę na cel młodą krowę na prawo za nim. Uważajcie, gdzie jej wpakuję kulę! Za łopatką skośnie w serce, to najlepszy i najpewniejszy strzał oprócz strzału w oko. Ale chyba wariat celowałby w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spostrzegą, rzucą się do ucieczki i cała ta dzika gonitwa przejdzie tędy.

      Odjechał z wolna, dopiero gdy wykonałem jego rozkaz, zajmując stanowisko między dwoma krzakami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Powinienem, stosownie do rozkazu Sama, wstrzymać się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się zupełnie inaczej.

      Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Z wielką trudnością utrzymywałem go na miejscu. Czy nie byłoby lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciw buhaja? Spokojnie rozważałem, co zrobić. Decyzja nastąpiła w jednej chwili.

      Sam zbliżył się do bizonów na trzysta kroków, po czym dał koniowi ostrogi, pocwałował ku trzodzie i przemknął obok byka, aby się dostać do upatrzonej krowy. Zwierzę stropiło się i zapomniało o ucieczce, a on dobiegł do niego i w przelocie wystrzelił. Czy krowa padła, tego nie widziałem, gdyż inny widok zajął moją uwagę.

      Olbrzymi

Скачать книгу