Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 4
Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę jak jeszcze nigdy. Jego zachowanie kazało mi się domyślać, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpiliśmy do jakiegoś biura z szerokimi, szklanymi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że ledwie zdążyłem przeczytać złote litery na szybach: „O f f i c e”8 i „s u r v e y i n g”9.
Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodezyjnym. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informację, tylko jakby na przyjacielską pogawędkę, która się też bardzo szybko nawiązała i zeszła na leżące na stołach przedmioty. Ucieszyłem się nawet, gdyż mogłem wziąć udział w rozmowie.
Henry interesował się widocznie bardzo miernictwem. Chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem na rozmaite jego pytania, objaśniałem zastosowanie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem jego zamiaru. Uderzyło mnie coś dopiero, gdy zauważyłem, że urzędnicy dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. Wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej niż byliśmy przyjęci.
Gdy znaleźliśmy się w takiej odległości od biura, że nie można nas już było stamtąd dojrzeć, Henry zatrzymał się, położył mi rękę na ramieniu i rzekł promieniejąc zadowoleniem:
– Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost z was dumny! Przewyższyliście nawet moją rekomendację i oczekiwania tych panów!
– Rekomendację, oczekiwania? Nie rozumiem.
– Sprawa jest bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych dżentelmenów, a moich dobrych znajomych, aby was wypróbowali. Okazało się, że wszystko w porządku, i wyszliście z honorem.
Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owym biurze moja chlebodawczyni poprosiła, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacji wraz z jej rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry oraz dwu dżentelmenów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, jest słynnym westmanem. Jako greenhorn, nie słyszałem oczywiście nic o tym nazwisku, ale ucieszyłem się ze sposobności poznania prawdziwego i tak znakomitego westmana.
Jako domownik, nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w sali jadalnej. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie jak do jakiejś uczty. Mała, pięcioletnia Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną czuprynkę. Gdy jej pogroziłem palcem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby naprawić swój błąd, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko: „To uczta pożegnalna dla pana”.
Moja uczta pożegnalna! Czy to było możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. Toteż uśmiechnąłem się tylko. W chwilę potem usłyszałem głosy w pierwszym pokoju: nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.
Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, Mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa.
Westmana! Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem jeszcze dziwniejsze. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tym, że stał tu, w wytwornym salonie, zupełnie tak, jakby przybył prosto z puszczy – z kapeluszem na głowie i strzelbą w ręku! Jego wygląd przedstawiał się tak:
Spod smętnie obwisłych brzegów pilśniowego kapelusza, z plątaniny czarnego zarostu wyzierał nos tak straszliwych rozmiarów, że mógł na każdym słonecznym zegarze służyć za przyrząd do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy, oprócz organu powonienia, tylko małe, rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością.
Tułów Sama Hawkensa tkwił aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, uszytej najwidoczniej dla jakiejś znacznie grubszej osoby. Wyglądał w niej jak dziecko, które dla zabawy ubrało się w surdut dziadka. Z tego, więcej niż obfitego, okrycia wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy nóg, ubranych w wystrzępione spodnie, których wiek wyraźnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich przed dwoma zapewne dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały na siebie jego indiańskie buty, w których z biedą mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.
W ręku słynny westman trzymał strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do broni palnej. Tylko z największą ostrożnością odważyłbym się jej dotknąć. Lepszą karykaturę myśliwca z prerii trudno było sobie wyobrazić.
Jednak w krótkim czasie poznałem wartość tego oryginała.
Obejrzawszy mnie od stóp do głów, westman rzekł cienkim głosem do rusznikarza:
– Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, Mr. Henry?
– Tak – potwierdził zapytany.
– Well! On mi się nawet dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodobał, hi! hi! hi!
Z tym piskliwym, dziwnym nieco śmiechem zwrócił się w stronę drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Potem poproszono nas do jadalni.
Poszliśmy za tym wezwaniem, przy czym Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole, rzekł wskazując na swą starą pukawkę:
– Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tym bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.
A więc strzelbę swoją nazywał Liddy! Później oczywiście dowiedziałem się, że wielu myśliwców, uganiających po Zachodzie, obchodzi się ze swoimi strzelbami jak z żywymi stworzeniami i nadaje im imiona. Westman powiesił strzelbę koło firanek i chciał to samo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, została w nim cała jego czupryna. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego nagiej, czerwonej czaszki. Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on zaś zwrócił się do nas chcąc nas uspokoić:
– Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny Indian wpadły na mnie i zdarły mi moje włosy z głowy razem ze skórą. Było to diabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie, hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruka i kosztowało trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi!
Zawiesił kapelusz
8
O f f i c e (ang.) – urząd.
9
S u r v e y i n g (ang.) – mierniczy.