Spętani przeznaczeniem. Вероника Рот
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spętani przeznaczeniem - Вероника Рот страница 13
– Zasiadającej wyroczni – poprawiam automatycznie.
– A to są różne ich odmiany? – Ast wzrusza ramionami. – Nie wiedziałem o tym. Na Skraju nie mamy wyroczni. Ani elit obdarzonych losami.
– Elity obdarzone losami na Thuvhe wcale nie są elitami – mówię. – Raczej pechowcami.
– Pechowcami! – Ast unosi brew. – Zakładam, że twój los nie przypadł ci do gustu?
– Nie, nie przypadł – odpowiadam cicho.
Zagryza dolną wargę. Jeden z paznokci ma tak brudny, że wygląda jak pomalowany.
– Przykro mi – mówi po chwili. – Nie zamierzałem narzucać ci się z bolesnym tematem.
– Nie szkodzi.
To nieprawda i czuję, że obydwoje to wiemy, ale nie naciska mnie.
Isae sięga po sukienkę leżącą na podłodze i narzuca ją sobie na ramiona, zapinając z przodu i tym samym dopinając ją. Omija jednak kilkanaście guzików, które pokrywają się z podkoszulkiem.
– Jak się pewnie domyślasz, nie zaprosiłam cię tutaj, byś przywiózł mi moje rzeczy – mówi, splatając ręce przed sobą. Przeszła na formalny sposób mówienia i postawę kanclerza.
Wiem, że Ast wyczuwa różnicę. Wydaje się zaniepokojony, oczy skaczą mu na boki.
– Chcę poprosić cię o twoją obecność. Przez dłuższy czas – dodaje kanclerz. – Nie mam pojęcia, co teraz robisz i co musiałbyś zostawić za sobą. Ale niewielu osobom mogę zaufać… może tylko znajdującym się w tym pomieszczeniu i…
Mężczyzna unosi rękę, by ją uciszyć.
– Daj spokój – mówi. – Oczywiście zostanę. Tak długo, jak będziesz tego potrzebować.
– Naprawdę?
Wyciąga dłoń, a kiedy ona po nią sięga, zmienia uchwyt i łapie ją za kciuk w sposób typowy dla żołnierzy. Przyciąga ich złączone dłonie do serca, tak jak gdyby składał przysięgę, ale według plotek pomioty Skraju nie przysięgają, co najwyżej plują sobie na dłonie.
– Przykro mi z powodu twojej siostry – mówi. – Wiem, tylko raz miałem okazję ją spotkać, ale zdążyłem ją polubić.
W pewnym sensie to piękne. Szczere i uczciwe. Rozumiem już, dlaczego Isae go lubi. Dlatego wybieram dla niego inne uczucie – objęcie w ramionach, przytulenie do klatki piersiowej. Stanowcze, ale dodające otuchy.
– Teraz to wręcz niepokojące, Cisi – stwierdza. – Nie możesz tego jakoś wyłączyć?
– Dar nurtu mojego brata pozwala na to, lecz niestety, nic innego nie działa – przyznaję. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś tak świadomego moich umiejętności. Zapytałabym go, jaki ma dar, gdyby to nie było nieuprzejme.
– Nie denerwuj się, Ast – mówi Isae. – Cisi bardzo mi pomogła.
– No dobrze. – Pozwala sobie na skromny uśmiech, który posyła w moją stronę. – Opinia Isae wiele dla mnie znaczy.
– I dla mnie też – mówię. – Słyszałam mnóstwo opowieści o statku, na którym dorastaliście.
– Pewnie wspominała ci, że cuchnąłem jak czyjeś stopy – zwraca uwagę Ast.
– Owszem – przyznaję. – Ale uznała to za czarujące. Na swój sposób.
Isae chwyta mnie za rękę, wsuwając palce pomiędzy moje.
– Teraz jest nas troje przeciwko całej galaktyce – mówi. – Mam nadzieję, że jesteście gotowi.
– Nie przesadzaj – odpowiada Ast.
Isae krzywi usta, zaciska dłoń na mojej, po czym dodaje cicho:
– Nie przesadzam.
ROZDZIAŁ 8 CISI
CO JAKIŚ CZAS ZE ZDZIWIENIEM przypominam sobie, że większość ludzi nie zawiera przyjaźni w odwiedzanych miejscach. Ja – owszem. Siedziba Zgromadzenia nie jest pod tym względem wyjątkowa – również i tu ludzie chcą być wysłuchani, nawet jeśli to, co mają do powiedzenia, bywa nudne. Rany, to niemal zawsze jest nudne!
Czasami jednak zdobywam w ten sposób cenne informacje. Kobieta stojąca za mną rano w kolejce w stołówce – nakładająca na talerz kupkę syntetycznych jajek i polewająca je jakimś zielonym sosem – zdradza mi, że na drugim piętrze znajduje się szklarnia wypełniona roślinami z całego Układu Słonecznego, oddzielny pokój na każdą planetę. Pochłaniam miskę gotowanej kaszy i ruszam tam tak szybko, jak to możliwe. Od dawna nie widziałam żadnej rośliny.
W ten właśnie sposób zjawiam się na korytarzu przed pomieszczeniem dedykowanym Thuvhe. Krawędzie jego okien pokryte są szronem. By wejść, musiałabym włożyć kombinezon ochronny, dlatego pozostaję na zewnątrz, kucając obok kępki zazdrośnic rosnących przy drzwiach. Są żółte, w kształcie łezek, ale kiedy dotknie się ich w odpowiednim momencie, wypluwają chmurę jasnego pyłu. Sądząc po opuchniętych brzuszkach, te są już gotowe, by wybuchnąć.
– Widzisz, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy, wciąż nie jesteśmy w stanie hodować tu szakwiatów – mówi ktoś za moimi plecami.
Mężczyzna jest stary – głębokie bruzdy okalają jego oczy oraz usta – i łysy, o błyszczącym czubku głowy. Nosi jasnoszare spodnie, podobnie jak wszyscy pracownicy Zgromadzenia, oraz cienki szary sweter. Również jego skóra wydaje się niemal szara, zupełnie jakby załapał się na zstępujący wiatr po złej stronie pola na Zold. Gdybym się zastanowiła, pewnie domyśliłabym się, skąd pochodzi – a to dzięki lawendowym oczom, jedynej niezwykłej cesze, jaką u niego zauważyłam.
– Naprawdę? – odpowiadam, prostując się. – A co się dzieje, kiedy próbujecie? Więdną?
– Nie, po prostu nie kwitną – wyjaśnia. – Zupełnie jakby wiedziały, gdzie są, i oszczędzały całe swoje piękno dla Thuvhe.
Uśmiecham się.
– To bardzo romantyczne.
– Zbyt romantyczne jak na takiego starca jak ja. – Jego oczy pobłyskują. – Wiem! Musisz być z Thuvhe, skoro z takim uczuciem przyglądasz się tym kwiatom.
– Rzeczywiście jestem – mówię. – Nazywam się Cisi Kereseth.
Podaję mu dłoń. Jego jest sucha niczym stara kość.
– Nie wolno mi podawać swojego imienia, gdyż zdradziłoby ono moje pochodzenie – informuje mnie. – Jestem jednak Przewodniczącym Zgromadzenia, panno Kereseth, i bardzo miło mi cię poznać.
Moja ręka drętwieje w jego. Przewodniczący Zgromadzenia?