Królowa Margot. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królowa Margot - Aleksander Dumas страница 30
— Henrieta! — zawołała Małgorzata. — O! nie ma obawy, to przyjaciółka, czy słyszysz pan?
La Mole wytężył siły i przykląkł na jedno kolano.
— Staraj się pan utrzymać o własnej mocy, ja tymczasem pójdę otworzyć drzwi — powiedziała królowa.
La Mole oparł się ręką o podłogę i zdołał utrzymać równowagę. Małgorzata postąpiła ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, zadrżawszy z przestrachu.
— A! tyś nie sama?... — zawołała słysząc szczęk broni.
— Nie, nie sama; mam z sobą dla straży dwunastu ludzi z gwardii, których mi zostawił szwagier mój, książę Gwizjusz.
— Gwizjusz — mruknął La Mole. — O! morderca!... morderca!...
— Milcz — powiedziała Małgorzata. — Ani słówka.
I obejrzała się naokoło, szukając wzrokiem miejsca, gdzie by mogła schować rannego.
— Szpady, sztyletu... — szepnął La Mole.
— Dla obrony? nie potrzeba; czyż pan nie słyszałeś? Ich dwunastu, a tyś sam jeden.
— Nie, nie dla obrony, ale aby mnie nie dostali żywego.
— Nie, nie — rzekła Małgorzata. — Nie, ocalę cię. A! wejdź pan do gabinetu.
Zamknęła za nim drzwi i chowając klucz do woreczka, półgłosem powiedziała przez drzwi:
— Tylko bez krzyku, narzekań i westchnień, a będziesz ocalony. Potem zarzuciwszy na siebie płaszcz, otworzyła drzwi przyjaciółce, która rzuciła się w jej objęcia.
— A! — powiedziała Henrieta — nic ci się, pani, nie stało, wszak prawda?
— Nic, nic — odparła Małgorzata, owijając się płaszczem z obawy, żeby nie spostrzeżono krwawych plam na jej ubraniu.
— Tym lepiej. Na wszelki jednak wypadek zostawiam Waszej Królewskiej Mości sześciu żołnierzy, gdyż książę Gwizjusz dał mi dwunastu, ażeby mnie odprowadzili do domu, a ja nie potrzebuję tylu. Trzeba ci wiedzieć, że sześciu żołnierzy księcia znaczy tej nocy więcej aniżeli cały pułk gwardii królewskiej.
Małgorzata nie śmiała odmówić przyjaciółce: rozstawiła sześciu ludzi w korytarzu i z wdzięcznością uściskała księżnę de Nevers, która z sześciu innymi żołnierzami szczęśliwie dostała się do pałacu Gwizjuszów, w którym zwykła była mieszkać podczas nieobecności męża.
Rozdział IX Mordercy
Rozdział IX
Mordercy
Coconnas nie uciekł, lecz zniknął.
La Huriere był już na placu Saint-Germain-rAuxerrois, gdy Coconnas wychodził dopiero z Luwru.
La Huriere, znalazłszy się sam z rusznicą pośród tłumu biegnących ludzi, świstu kul i trupów, które leciały z okien już to całe, już poszarpane, stchórzył i przemyśliwał nad tym, jak by tu najprędzej dostać się do domu. Lecz wchodząc na ulicę de l'Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy pod dowództwem Maurevela.
— No! — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś? Idziesz do domu? Gdzież zostawiłeś, u diabła, naszego piemontczyka? Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło? Szkoda by go było, gdyż się nam dzisiaj dzielnie spisał.
— Ja myślę, że nie — odparł La Huriere. — Mam nawet nadzieję, że się wkrótce z nami połączy.
— Skąd idziesz?
— Z Luwru, gdzie muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?
— Książę d'Alencon. Czyż nie jest on z naszego stronnictwa?
— Książę d'Alencon nie trzyma się żadnej partii, ani katolickiej, ani protestanckiej, obchodzi go tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Huriere, nie pójdziesz z tymi zuchami?
— A dokąd oni idą?
— O mój Boże! na ulicę Montprgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan beze mnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał. — Pan znasz dobrze miejsce, a i ja chciałbym je zwiedzić.
— A, to nasz Piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Huriere. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech mnie diabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!" Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, na Boga.
— Strzeliłem do niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczego chybiłem.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas. — Takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palców była we krwi. Zresztą rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Małgorzaty... dalibóg, śliczna to kobieta. Jednakowoż przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądś idziesz?
— Więc chcesz pan iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Do kroćset! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam.
Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela. Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tirechappe. Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas i La Huriere z trzema żołnierzami przeszli przez ulicę de la Ferronnerie,