Królowa Margot. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królowa Margot - Aleksander Dumas страница 32
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Huriere, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bez wątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta był tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, skąd z powodu znacznej odległości i mroku bardzo było trudno wziąć na cel de Mouya.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha, lecz nic nie było słychać.
— Cóż, panie zdrajco — rzekł — zdaje mi się, żeś zapomniał rusznicy stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha! — powiedział do siebie Coconnas.— A to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Huriere milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie podejmuje rozmowy zaczętej przez La Huriere'a i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy, tu taj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel; czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel! — zawołał de Mouy. — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A, tak, przyjmuję wezwanie.
I wycelowawszy do Maurevela, który właśnie pukał do pałacu Gwizjuszów, chcąc prosić tam o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers, wybiegli z pałacu Gwizjuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podeszli pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza stojącego obok Maurevela.
De Mouy, bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się otwierać i zależnie od pokojowego lub zaczepnego usposobienia mieszkańców albo się natychmiast zamykały, albo błyskały lufami muszkietów i rusznic, — Do mnie, mężny Mercandonie! — zawołał de Mouy czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu stojącego naprzeciw pałacu Gwizjusza i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy? — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają?
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie w tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Huriere celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przechylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon! — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechna; nie pamiętał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy. — Mercandon na ulicy du Chaume! To on bez wątpienia! A, otóż jego mieszkanie! Doskonale! Każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizjuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się podpalić dom, kiedy w wyłamanej bramie rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który za każdym strzałem i każdym pchnięciem szpady zmniejszał liczbę swoich przeciwników — Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyważyć nim drzwi domu Mercandona, który nie zważając na te próby, bezustannie strzelał z okna.
Pusta i posępna ulica zajaśniała i niby światłem dziennym napełniała się ludźmi, stając się podobna do jakiegoś wielkiego mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobiło rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących go żołnierzy z pałacu Gwizjuszów tak dalece, iż ten musiał odstąpić ku miejscu, z którego wyszedł.
Coconnas natężał wszystkie siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Pędząca tłuszcza pociągnęła go za sobą.
Przycisnąwszy się do ściany i dobywszy szpady, nie poprzestał na obronie, lecz nawet napadł na swych przeciwników z tak strasznym krzykiem, że słychać go było wszędzie naokoło. Rąbał na prawo i na lewo, nie rozróżniając nieprzyjaciół od przyjaciół, dopóki nie utworzył koło siebie znacznej przestrzeni. Krew obluzgała mu ręce i twarz, oczy jego zdawały się wychodzić z orbit, nozdrza rozdymały się. Zgrzytając zębami z wściekłości, zbliżył się wkrótce ku drzwiom, od których go odparto.
De Mouy, wytrzymawszy straszną walkę na schodach i w sieni, jak prawdziwy bohater wybiegł z palącego się domu. Pośród bójki ciągle wołał: „Do mnie, Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?", nie przestając go lżyć ostatnimi słowy. Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylety na rękach swoją kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia. Szpada jego, błyszcząca w ruchu, zakreślała to białe, to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł. La Huriere odparty przez de Mouya aż do Piemontczyka, który nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obydwóch. Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i po białej szarfie poznał mordercę. Wystrzał nastąpił, La Huriere krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając się dowlec do ściany, ażeby o cokolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię. De Mouy skorzystał z tego, rzucił się w ulicę de Paradis i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizjusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie u mieszkańców południa, męstwo przechodzi we wściekłość. Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce i twarz zaczęły obsychać, a opuściwszy szpadę ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka i palące się naokoło domy. Ten spokój trwał niedługo, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego, w którym poznał La Huriere'a, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi rzucili się na Piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! On! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas