.

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу - страница 33

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
 -

Скачать книгу

Mnie, przyjaciela twego ojca!

      — I jego wierzyciela, nieprawdaż?

      — Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.

      — W samej rzeczy — odparł Coconrtas — przychodzę uregulować nasze rachunki.

      — Schwyćmy, zwiążmy go! — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego wezwanie rzucili się na Piemontczyka.

      — Zatrzymajcie się na chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście poprosić o niego burmistrza.

      To mówiąc natarł na najbliżej stojącego młodzieńca i za pierwszym cięciem ręka nieszczęśliwego wraz z rapierem upadła na ziemię. Raniony cofnął się z jękiem.

      W tejże chwili okno, pod którym Coconnas szukał schronienia otworzyło się z trzaskiem. Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz zamiast nieprzyjaciela ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni — upadł mu pod nogi bukiet.

      Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść kwiaty.

      — Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama. Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny Mercandona zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.

      Dama przeraźliwie krzyknęła. Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na młodzieńca. Ten zaś cofając się poślizgnął się we krwi. Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i szpadą przebił mu pierś na wskroś.

      — Doskonale! Doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizjusza. — Doskonale! Przyślę panu pomoc.

      — Nie warto się trudzić — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak Wabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.

      W tejże chwili syn starego Mercandona strzelił z pistoletu. Coconnas upadł na jedno kolano. Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał, przykląkł bowiem tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła o mur, o dwie stopy od patrzącej pięknej damy. Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć okrzyki wściekłości i jakaś staruszka, poznawszy w Piemontczyku po krzyżu i białej szarfie katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami, który uderzył go w kolana.

      — Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas. — Jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.

      — Dziękuję, matko, dziękuję! — zawołał młodzieniec.

      — Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon. — Lecz miej oko na nas!

      — Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj! — rzekła dama z pałacu Gwizjuszów. — Każę strzelać z okien.

      — A to piekło kobiece! — zawołał Coconnas. — Jedna za mną, druga przeciwko mnie. O, do kroćset diabłów! Czas już skończyć.

      Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.

      Przed Piemontczykiem, ranionym wprawdzie, lecz posiadającym rześkość i siłę młodzieńca dwudziestoczteroletniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i jego syn. Mercandon — starzec sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, jasnowłosy, delikatny. Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady Piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nie nabitą rusznicą, wołał o pomoc.Staruszka w oknie naprzeciwko, matką młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić. Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachętą z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony woni prochu i krwi, oświetlony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokim urodzeniu —Coconnas, jak ostatni Horacjusz, uczuł, że siły jego podwoiły się. Widząc, że syn Mercandona waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny, krwią zbroczony rapier z jego krótką szpadą. Po dwóch uderzeniach młodzieniec nie miał już szpady w ręku. Mercandon tedy starał się odeprzeć Piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie. Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca gotowej rzucić kamień i zgruchotać mu czaszkę, schwycił przeciwnika wpół i zasłaniając się nim jak tarczą od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.

      — Ratunku! Ratunku! — wołał młodzieniec. — Zgniecie mi pierś! Na pomoc! Na pomoc!

      I głos jego zaczął cichnąć w jakimś głuchym chrypieniu. Wtedy Mercandon przestał grozić, a zaczął błagać.

      — Łaski! Łaski! Panie de Coconnas — wołał. — Łaski! To moje jedyne dziecię!

      — To syn mój! Syn! — krzyczała matka. — Nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!

      — A! słusznie — zawołał Coconnas wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem. — Nie zabijać go! A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?

      — Panie! — mówił dalej Mercandon załamując ręce — weksel podpisany. przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie należą do ciebie. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...

       Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizjuszów — i oddam ci je.

      Coconnas namyślał się przez chwilę. Nagle, zwróciwszy się do młodzieńca, zapytał go:

      — Jesteś protestantem?

      — Tak — odrzekło dziecię.

      — W takim razie musisz umrzeć! — zawołał Coconnas zmarszczywszy brwi i zbliżając do piersi swego przeciwnika sztylet.

      — Umrzeć! — zawołał starzec. — Syn mój ma umrzeć!

      W tejże chwili dał się słyszeć lament matki. Był on tak rozdzierający, że na jakiś czas zachwiał silne postanowienie Piemontczyka.

      — O!... księżno! — zawołał ojciec zwracając się ku damie patrzącej z pałacu Gwizjuszów. — Wstaw się za nami, a imię twoje będzie zawsze co rano i wieczór wspominane w naszych modlitwach.

      — Niech więc się wyrzecze swej wiary — odrzekła dama.

      — Jestem protestanteni — powiedziało dziecię.

      — Więc giń! — zawołał Coconnas wznosząc żelazo. — Giń, kiedy nie chcesz być wdzięczny za życie ofiarowane ci tak pięknymi usty!

      Mercandon i jego żona widzieli, jak straszna broń zabłysła nad głową ich syna.

      — Synu mój, mój Oliwierze! — zawołała matka. — Wyrzecz się wiary! wyrzecz się!...

      —

Скачать книгу