Rewizja. Joanna Chyłka. Tom 3. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rewizja. Joanna Chyłka. Tom 3 - Remigiusz Mróz страница 14
Oparła się o otwarte drzwi bmw i powiodła wzrokiem wokół. Zauważywszy w oddali samochód straży miejskiej, poczuła falę gorąca. Czym prędzej wsiadła do wozu i zapuściła silnik.
– To zależy, czego oczekujesz – powiedział McVay.
Chyłka wycofała, nawróciła, a potem sprawnie włączyła się do ruchu. Zazwyczaj nie miała nic przeciwko dyskutowaniu ze strażnikami, ale niekoniecznie chciała to robić, gdy nadal czuć od niej było alkohol.
– Chodzi o przysługę – powiedziała. – Potrzebuję dojścia do ZMS-u.
– Do czego?
– Zakładu Medycyny Sądowej.
– Zamierzasz zmienić profesję?
– Mówię poważnie – odparła, wbijając kierunkowskaz i zjeżdżając w Marszałkowską. – Muszę pogadać z kimś od sekcji.
– Z kim konkretnie? I w jakim celu?
Ten moment był kluczowy. Jeśli Harry McVay był obecnie w Polsce, istniało pewne prawdopodobieństwo, że wie o ostatnich wydarzeniach. Niewielkie, bowiem Brytyjczyk większość czasu spędzał nie w Warszawie, a w Krakowie. W dodatku podział na dwa obozy w firmie sprawiał, że imienni partnerzy najczęściej nie informowali się wzajemnie o swoich sprawach – chyba że zachodziła absolutna konieczność.
Lew Buchelt był w obozie Żelaznego, toteż Chyłka spodziewała się, że jeden ani drugi nie pochwalił się McVayowi, iż Salus jest ubezpieczycielem ofiar z Ursusa.
– Chodzi o tę sprawę z wczoraj – odezwała się Joanna.
– Zabójstwo przy torowisku?
– Najwyraźniej oglądasz coś poza BBC, to się chwali – zauważyła prawniczka. – Będę bronić głównego podejrzanego.
– A kto nim jest?
– Mąż.
– Winny?
– Wszystko wskazuje na to, że tak – odparła. – Szczególnie to, że jest Cyganem.
– Taaak – odparł przeciągle McVay. – Widziałem, jak przepychał się przez kordon policji. Nie robi najlepszego wrażenia.
– Jesteś uprzedzony, Harry?
– Absolutnie nie – zaprzeczył. – U nas żyje trzysta tysięcy Romów, część nadal jeździ w karawanach. A wiesz, kiedy pojawiły się największe fale imigracji w ostatnim czasie?
– Nie.
– W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, kiedy centralna Europa odrzucała komunizm. Potem w dwa tysiące czwartym, kiedy kraje regionu przystąpiły do Unii. To powinno dać ci do myślenia.
– Mniejsza z tym – powiedziała Joanna, robiąc nawrotkę przez torowisko na Wilczej. – Masz kogoś znajomego w tej katedrze? Czy nie?
– To zależy, kto poprzechodził na emeryturę. Moje warszawskie kontakty są nieco… przykurzone.
– Daj znać, jak coś ustalisz – odparła Chyłka, a potem się rozłączyła.
Odłożyła telefon do schowka, uznając, że dobrze zrobiła. Nie było sensu dłużej ciągnąć tej rozmowy, słyszała w głosie McVaya, że już się zgodził. Jeśli jakimś cudem nie zorientuje się, że działa na niekorzyść własnej kancelarii, być może uda mu się spełnić jej prośbę.
Przyspieszyła i pomknęła Marszałkowską na południe. Przy metrze Politechnika skręciła w prawo i wjechała w aleję Armii Ludowej. Ruch był już wzmożony, ale trzy pasy umożliwiały jej lawirowanie między samochodami. Podgłośniła Iron Maiden i dała gaz do dechy, wypatrując z uwagą patroli policyjnych.
Po piętnastu minutach, których większość straciła w korku na Wawelskiej, zajechała pod gmaszysko Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Wyszła z iks piątki z telefonem w ręku. Miała nadzieję, że McVay do tej pory zadzwoni, zazwyczaj załatwiał wszystkie sprawy w okamgnieniu.
Tym razem jednak najwyraźniej tak nie było. Chyłka włączyła sieć LTE i szybko znalazła najbliższe miejsce, gdzie mogła zaopatrzyć się w coś do picia. W delikatesach po drugiej stronie parku Malickiego kupiła buteleczkę absoluta. Tequili nie mieli.
Wypiła trochę, szwendając się po parku. W końcu usiadła przy stawie, wypaliła kilka papierosów, a potem nagle rozbrzmiał refren z Afraid To Shoot Strangers. Chwyciła za komórkę, przekonana, że dzwoni Harry. Pomyliła się.
Nie miała zapisanego numeru, ale dobrze znała pierwsze cyfry. Kancelaria Żelazny & McVay. Nabrała tchu. Miała tylko nadzieję, że to nie Zordon.
8
Gabinet Oryńskiego, XXI piętro Skylight
Wymagało to działania pod wpływem impulsu. Chwila zastanowienia skutecznie pogrzebałaby to, co miał zamiar zrobić Kordian. Kiedy tylko otrzymał z Salusa informację o tym, kim jest pełnomocnik składający pismo w imieniu Bukano, chwycił za telefon.
Wybrał numer Chyłki, ale nie przycisnął zielonej słuchawki.
Nigdy nie był dobry, jeśli chodzi o działanie pod wpływem impulsu. Odłożył telefon na miejsce, a potem podniósł się i wyszedł na korytarz. Panował tu zwyczajowy rwetes. Pracownicy przekrzykiwali się, przepychali i udawali, że nie są dla siebie istotami ludzkimi, a jedynie przeszkodami na drodze do celu.
Było w tym chaosie coś symptomatycznego. Coś, co stanowiło kwintesencję pracy w Żelaznym & McVayu.
Oryński uniknął zderzenia z kurierem, po czym skierował się do biura patrona. Zapukał, a potem odczekał, aż ten otworzy mu drzwi i wpuści go do środka.
– Jakieś wieści, kawalerze?
– Nie za dobre.
Borsuk spojrzał na niego po borsuczemu.
– Spocznij – powiedział, wskazując jeden z dwóch foteli przy oknie.
Lew Buchelt był jednym z niewielu prawników w kancelarii, którzy spotykali się z klientami w swoim gabinecie. Reszta ochoczo korzystała z sal konferencyjnych, biura zastrzegając dla siebie. Home away from home. W tym przypadku określenie było na miejscu, bowiem niektórzy spędzali tu więcej czasu niż w domu.
Na końcu korytarza oprócz toalet była także łazienka, która nieustannie cierpiała na tę samą przypadłość – nadmiar ręczników. Poupychane wszędzie, dawały pojęcie o tym, jak wielu prawników nie wraca na noc do siebie.
– Wyglądasz, jakby wydarzyła się tragedia – zauważył Lew.
Kordian zajął miejsce przy stoliku i rozpiął