Trawers. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trawers - Remigiusz Mróz страница 15
– Nie oglądam.
– Więc najwyższa pora zacząć. Zostaw te książki i zainteresuj się życiem.
Forst przez moment miał ochotę strzelić mu po gębie za takie dyrdymały. Książki były życiem. Przynajmniej dla niego.
– Skąd wiedzą, że to Bestia? Znaleźli monetę?
– No.
Korciło go, by zapytać jaką, ale wiedział, że niczego więcej się nie dowie. I tak zbliżył się już do granicy cierpliwości klawisza. Wrócił do celi w milczeniu, a potem bodaj po raz pierwszy zaczął rozmowę ze współosadzonymi.
Udało mu się dowiedzieć tylko tyle, ile przekazały media. Ofiarą był około trzydziestoletni mężczyzna, rzekomo do tej pory niezidentyfikowany. Policja ani prokuratura nie potwierdziły, by w ustach zmarłego odnaleziono monetę. Nieoficjalnie jednak taka informacja krążyła.
Forst wyjął kilka niezbędnych rzeczy ze skrzynki i usiadł na pryczy. Zaczął od wstrzyknięcia sobie dawki kompotu, to było najważniejsze, jeśli chciał zostać przy zdrowych zmysłach. Więźniowie nie interesowali się tym, co robi, a on już po chwili docisnął tłok strzykawki do końca.
Położył się, czując, jakby oplatały go ramiona pięknej kobiety. Uśmiechnął się do siebie i zamknął oczy. Kompot działał natychmiast, to był jego niewątpliwy plus. Wiktor słuchał swojego oddechu, odpływając coraz bardziej.
Wiedział, że musi zacząć robić listę tego, co będzie mu potrzebne. Przede wszystkim komórka, o którą nie powinno być trudno. Oprócz tego dostęp do Internetu. Potem zacznie działać. Rozpocznie dochodzenie.
Zapomniał o nowej ofierze Bestii. Zanurzając się w błogości, myślał jedynie o tym, jak odnaleźć Szrebską. I jak wyciągnąć ją z opresji, samemu będąc za kratkami.
8
Futerał, w którym Osica trzymał telefon, przywodził Dominice na myśl lata dziewięćdziesiąte – i to raczej ich początek niż koniec. Brakowało tylko tego, by samo urządzenie miało antenę i klapkę.
– Często do pana dzwoni?
– To pierwszy raz.
– I czego chciał?
– Mniejsza z tym – odparł Edmund, patrząc z rezerwą na trupa leżącego na stole sekcyjnym. – Forst ma swoje problemy.
– W to nie wątpię.
Osica odchrząknął.
– Podobnie jak w to, że chce pan jak najszybciej opuścić prosektorium – dodała Dominika z lekkim uśmiechem. Musiała przyznać, że widok zmieszanego podinspektora sprawiał jej satysfakcję.
– Kto by nie chciał? – odbąknął. – Niech no pani tylko na to spojrzy…
– Spoglądam cały czas.
Westchnął i cofnął się o krok, pocierając nerwowo policzek. Wadryś-Hansen przeniosła wzrok na ofiarę. Były już wstępne wyniki sekcji, ale nie zawierały niczego odkrywczego. Ofiara zmarła wskutek uderzenia tępym narzędziem w tył głowy, a pozostałe rany zostały zadane post mortem. Wciąż niemożliwa była identyfikacja, a po analizie tych kawałków zębów, które udało się odnaleźć, nie sposób było ustalić narzędzia, za pomocą którego ogołocono usta ofiary.
Lekarz twierdził, że cięć na rękach i szyi dokonano najprawdopodobniej nożykiem do cięcia tapet. Dominika traktowała tę informację z dystansem, choć rzekomo pod mikroskopem wprawne oko mogło rozpoznać, jakie ostrze zostało użyte.
Zwłoki zostały już umyte. Plamy opadowe były słabo widoczne w dolnych partiach ciała, górne zaś przybrały szary odcień. Usta posiniały, powieki wciąż były otwarte. Zazwyczaj na tym etapie je zamykano, ale tylko wówczas, gdy dało się to zrobić bez użycia nici. Po tylu godzinach po śmierci same się unosiły.
Proteiny mięśniowe zrobiły już swoje i doszło do stężenia pośmiertnego. Wadryś-Hansen musiała przyznać, że woli widzieć ofiarę w takim stanie. Teraz nie ulegało wątpliwości, że ma do czynienia ze zwłokami – dowodem w śledztwie. Nie człowiekiem, który jeszcze przed momentem żył, planował, oceniał świat, sam poddawał się ocenom innych, układał sobie przyszłość…
Spojrzała w zmętnione rogówki, a potem przeniosła wzrok na niebieskofioletowe paznokcie. Westchnęła. Zadaniowe podejście natychmiast zniknęło i znów poczuła, że na stole przed nią znajduje się osoba.
Wadryś-Hansen obejrzała się przez ramię. Lekarz stał przy jednej z dwóch wielkich umywalek i czyścił narzędzia.
– Czas zgonu? – zapytała.
– Trudno ustalić – odparł. – Właściwie nie doszło do żadnych charakterystycznych zmian pośmiertnych. Uroki zabijania w zimie.
Osica skrzywił się i chrząknął.
– Owadów też brak – dodał lekarz. – Ale biorąc pod uwagę, że nie zjawiła się żadna zwierzyna, należałoby uznać, że minęła godzina, może dwie. To raczej dobrze dostępne miejsca dla zwierząt.
– Na ile to pewny szacunek?
– Na tyle, że nigdy nie umieściłbym go w żadnym dokumencie.
– Rozumiem.
– Próbowałem ustalić coś na podstawie ilości krwi, jaką stracił denat, ale niska temperatura także w tym wypadku nie pomogła. Ostatecznie mogła minąć godzina, dwie lub trzy. Więcej raczej nie.
Dominika pokiwała głową. Na tym etapie nie miało to większego znaczenia, ale musiała wpisać coś do protokołu. Czas śmierci zyska doniosłość procesową dopiero, kiedy uda jej się zidentyfikować potencjalnego sprawcę. Lub sprawców. Jeśli to Synowie Światłości odpowiadali za to zabójstwo, całkiem możliwe, że na miejscu zjawiło się ich kilku.
– Znalazł pan coś wychodzącego poza normę? – spytała Wadryś-Hansen.
– To znaczy?
Sądziła, że nie musi tego rozwijać.
– Obcy naskórek pod paznokciami, odciski palców, włos o innym kolorze, kawałek…
– Nie.
Musiała powstrzymać się przed zruganiem go za to, że nie skończyła zdania. Zaplotła ręce za plecami i przekrzywiła głowę.
– Co mnie specjalnie nie dziwi – dodał doktor. – W końcu sprawca zadał sobie trud, by powyrywać zęby i odciąć opuszki palców.
– Wiadomo, czego użył do zębów?
– Nie.