Trawers. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trawers - Remigiusz Mróz страница 10
– Jeszcze to ustalamy.
– Kto od nas się stawił?
– Podkomisarz Gomoła.
– O, niebiosa…
– Źle?
– To zależy. Z punktu widzenia zabójcy bardzo dobrze.
– Nie może pan dokonać jakichś zmian personalnych?
– Nie, absolutnie nie. Wszyscy patrzą mi teraz na ręce, nie mogę podpaść nawet swoim podkomendnym. Absurdalna sytuacja.
– Współczuję.
– Sam sobie na to zasłużyłem, zeznając na korzyść tego skurczybyka w sądzie – odparł Edmund i pociągnął łyk kawy. Smakowała całkiem nieźle. Nie rozumiał, dlaczego prokurator wybrzydza. Może leżało to w jej zawodowej naturze. – Ale mniejsza z tym. Co jest na monecie? Herkules? Demetriusz? Chrystus?
– Orzeł.
– Taki jak na pięciozłotówce?
– Nie. Przywodzi na myśl raczej tego amerykańskiego. Oprócz tego wokół wybito napisy w języku arabskim, których niestety nikt z obecnych na miejscu zdarzenia nie potrafił rozszyfrować.
– To nie problem.
– Owszem – przyznała Dominika. – Zaraz zresztą powinniśmy wiedzieć coś więcej.
– Mhm. A co jest na rewersie?
– Jeszcze więcej arabskich napisów. A do tego jakieś ruiny.
– Ruiny?
– Zniszczone kolumny, na moje oko porządku korynckiego.
Osica nie miał pojęcia, czym różnią się od innych, ale pokiwał głową ze zrozumieniem. Mimowolnie wyobraził sobie monetę w ustach zmarłego, a zaraz potem zobaczył oczami wyobraźni samo ciało. Wzdrygnął się.
– Kawałki zębów nie do złożenia? – zapytał.
– Nie. Zbyt mało znaleźliśmy ich na miejscu.
– I po opuszkach też nie ma śladów?
Dominika pokręciła głową. Przez moment wbijała pusty wzrok w kubek z parującą kawą i ostatecznie po niego sięgnęła.
– Znaleźliście jakieś wydzieliny?
– Nie.
– I rozbryzgi krwi świadczą o użyciu wyłącznie noża?
– Tak – potwierdziła Wadryś-Hansen i westchnęła. – Nie ma żadnych śladów świadczących o przepychance, bijatyce czy użyciu innych narzędzi. Wygląda na to, że ofiara została pozbawiona przytomności, a potem…
– Upuszczono jej krew.
– Najwyraźniej. Więcej będziemy wiedzieć po badaniach toksykologicznych i mechanoskopijnych. I może już wystarczy tego wypytywania?
– Oczywiście.
Osica przez chwilę wodził wzrokiem po kuchni. Powinien umyć szafki, na niektórych widać było żółtawe zacieki. Kurz zbierający się na nich zapewne można by ściągać już szuflą.
– A DNA?
– Wyniki będą standardowo za dwa tygodnie. Ale co nam po nich? Nie mamy żadnego materiału porównawczego.
– Jeszcze nie.
– Jest pan optymistą – powiedziała cicho. – Ja zakładam, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by pozbawić ofiarę tożsamości, z pewnością zadbał o to, byśmy łatwo jej nie zidentyfikowali.
– Wiele rzeczy mi w życiu zarzucano, pani prokurator, ale optymizmu chyba jeszcze nie.
Miał nadzieję, że wywoła na twarzy Dominiki choćby blady uśmiech, ale kąciki ust nawet nie drgnęły. Osica złożył to na karb niewyspania i ciężkich przeżyć podczas oględzin.
– Miejsce ma jakieś znaczenie? – spytał.
– Trudno powiedzieć. To szlak na Czerwone Wierchy, nic wielkiego w porównaniu z tym, gdzie wcześniej grasowała Bestia.
– A sama polana?
– Upłaz? Kilkanaście hektarów, dawniej miejsce pasterskie, ostatni szałas spłonął w dziewięćdziesiątym czwartym. Nic konkretnego.
– Ale widać z niej Giewont.
– Tak – przyznała Dominika i ściągnęła brwi. – Widać z niej Giewont.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Właściwie był to mało znaczący fakt – niewystarczający, by na tej podstawie wysnuć jakieś wnioski. Z drugiej strony niewiele było trzeba, by połączyć jedno z drugim.
– W porządku… – zaczął Edmund i przeciągnął dłonią po świeżo ogolonym policzku. – Załóżmy wersję najbardziej logiczną.
– Że to Synowie Światłości? – dopowiedziała Wadryś-Hansen. – Możliwe. Nie wiemy, jak liczna była ta grupa ani…
– Jest. Jak liczna jest.
– Owszem – przyznała przez niemal zaciśnięte usta. – Nie wiemy też, do czego dąży. Ale przychylam się do wersji, że jeśli Bestia nie wróciła, to któryś z nich jest sprawcą. Raczej nie przypadkowy copycat.
– Sensownie.
– I przy takim założeniu wszystko wraca do Gjorda.
– Że co proszę?
– Mój mąż wpadł na ich trop.
– Przynajmniej tak pani przypuszcza…
– Wiem to, panie inspektorze – podkreśliła. – Gjord zniknął, gdy tylko zaczął drążyć w sprawie. A zaraz potem nastąpiły przesunięcia w urzędzie wojewódzkim.
– To mało znaczący szczebel. Zbyt mało, bym uwierzył, że ma jakiekolwiek znaczenie.
Po raz pierwszy powiedział jej to wprost i musiał zmierzyć się ze stanowczym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nie prokuratorskim, raczej jednym z tych, które miały w zanadrzu porzucone kobiety.
– Gjord nie zostawiłby dzieci.
– Przypuszczam, że to samo mówi każda inna żona, gdy mąż zdecyduje się zwinąć manele.
– Niech pan mi wierzy, inspektorze. To nie był ten rodzaj człowieka. Prędzej można byłoby spodziewać się czegoś takiego