Behawiorysta. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Behawiorysta - Remigiusz Mróz страница 15
– Nie sądzę.
– Pewnie jeszcze nie zwietrzyli, że prokurator pana tu zaprosiła.
– Jak rozumiem, to raczej pan mnie zaprosił.
Podejrzany pokiwał głową z uznaniem. Potem wyprostował się i wbił wzrok w Gerarda. Była to prosta, przejrzysta informacja, mająca uświadomić mu, że przeciwnik przygotował się do tej rozmowy.
Trwali w bezruchu przez kilka chwil.
Edling podejrzewał, że większość ludzi poczułaby się nieswojo, gdyby ktoś tak zdecydowanie, tak długo świdrował go wzrokiem. On jednak był do tego przyzwyczajony, a w dodatku zazwyczaj sam przyjmował podobną strategię, by już na wstępie pozbawić rozmówcę poczucia komfortu. Czasem wystarczyło wyjść nieco poza ramy konwenansu, a cel zostawał osiągnięty.
– Ucieszyła pana perspektywa spotkania ze mną – zauważył podejrzany.
– Owszem.
Cisza. Gerard wiedział, że im mniej powie, tym więcej się dowie. Była to prosta zasada, która sprawdzała się nie tylko podczas przesłuchań, ale i w życiu.
Tymczasem jednak mężczyzna milczał. Edling słyszał, jak Beata przestępuje z nogi na nogę – błąd, bo daje przeciwnikowi znać, że czuje się nieswojo. Niepotrzebnie ustępuje mu pola.
W dodatku ruch nóg to zawsze uniwersalny sygnał, że chciałoby się jak najszybciej opuścić pomieszczenie.
– Pańska koleżanka się denerwuje – zauważył zabójca.
To potwierdzało, że jest przygotowany. Być może lepiej, niż Gerard przypuszczał.
– A pan powinien chyba w końcu zapytać, dlaczego go tutaj wezwałem.
– Być może.
– Nie ciekawi to pana?
Edling opuścił lekko powieki. Nie wzruszył ramionami, to byłoby zbyt ekspresyjne. Nieznaczny ruch powiek w zupełności wystarczył, by dać rozmówcy znać, że ta kwestia przesadnie go nie zajmuje.
– A może sam pan już do tego doszedł?
– Niewykluczone.
Podejrzany zaśmiał się pod nosem, wciąż nie odrywając wzroku od jego oczu.
– Zastanawiam się, czy nie zamieniliśmy się rolami – oznajmił. – Pan mi wygląda na przesłuchiwanego, a ja na przesłuchującego.
– Gdyby tak było, nie miałby pan skrępowanych rąk.
Drejer cmoknęła z dezaprobatą na tyle głośno, by Gerard ją usłyszał. Niechętnie słuchała tej wymiany zdań, z pewnością sądząc, że to tylko strata czasu. Podobnie musiała oceniać uprzejmości, które wymieniali. Dla Edlinga były jednak znaczące i kazały mu zastanowić się nad tym, co morderca chce dzięki nim osiągnąć.
– Więc co pan wykoncypował? – zapytał podejrzany.
– A jak pan sądzi?
– Sądzę, że nie dotarł pan do żadnych wniosków.
– Przeciwnie.
– Więc?
– Przypuszczam, że uczęszczał pan na moje wykłady z mowy ciała.
Mężczyzna uniósł lekko brodę.
– Ale nie jako student – dodał Edling. – Był pan raczej, powiedzmy, samozwańczym słuchaczem.
– Zupełnie hipotetycznie, nie byłby to żaden problem – odparł zabójca. – Nikt nie sprawdza nazwisk przy wejściu do audytorium.
– Być może powinniśmy zacząć to robić.
Uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Nie musiał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy Beata wciąż wierciła się nerwowo. Lepiej zapewne czułaby się przy stole, ale Gerard nie miał zamiaru jej tu zapraszać. To była prywatna rozmowa. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe.
– Co teraz? – zapytał w końcu podejrzany.
– To pan mnie tu ściągnął, więc ufam, że był ku temu jakiś powód.
– Oczywiście. Chciałem porozmawiać.
– O czym?
– O tym, jak wiele dały mi pańskie wykłady – odparł morderca z coraz szerszym uśmiechem. – Mam całe zeszyty notatek, a dodatkowo przeczytałem pańskie publikacje w „Prokuraturze i Prawie”, monografie, a nawet artykuł na łamach „N.Y.U. Law Review”. Dotarłem też do doktoratu, choć przyznam, że miał pan wówczas nieco siermiężny styl. Trudno mi było przez to przebrnąć, choć wartość merytoryczna okazała się nieoceniona.
Edling poczuł się zbity z pantałyku. Przypuszczał, że mężczyzna mógł uczęszczać na wykłady, ale nie zakładał, że tak dogłębnie zaznajomił się z jego dorobkiem naukowym. W dodatku język, którego używał, kazał sądzić, że ma do czynienia z wykształconą, elokwentną osobą.
Nie pasowało to do psychopatycznych zachowań, które wcześniej przejawiał. Poza tym przekaz w ramach „Koncertu krwi” zawierał potoczne, nawet niechlujne określenia, na które raczej nie pozwoliłaby sobie osoba oczytana.
Gerard skupił wzrok na Kompozytorze. Przemknęło mu przez myśl, że może okazać się jednym z bardziej fascynujących ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć.
Nagle Edling wygiął się w bok i spojrzał pod stół. Rozmówca siedział z szeroko rozstawionymi nogami. Kiedy Gerard się wyprostował, tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nogi nie kłamią, prawda? – zapytał. – Moje sugerują rozluźnienie, czego nie można powiedzieć o pańskiej koleżance. Chce uciekać. Może wartałoby jej na to pozwolić?
Przez chwilę znów panowała cisza. Potem mężczyzna się roześmiał.
– Przepraszam – powiedział. – To „wartałoby” musiało być dla pana jak policzek. Zbyt oczywista aberracja języka, by mógł potraktować to pan jako wskazówkę co do mojego pochodzenia. Wycofuję się z tego.
Był to regionalizm, który jakiś czas temu dopuszczono do użytku, ale nie miało to dla Edlinga żadnego znaczenia. Cała ta wypowiedź miała mu uświadomić, że jeśli organom ściągania wydawało się, iż otrzymały jakiekolwiek poszlaki od zabójcy, to były one podane z premedytacją.
– Ale wróćmy do powodu, dla którego pana tutaj wezwałem.
– Mhm.
– Chciałem podziękować osobiście. To wszystko.
– Słucham?
– Jest