To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 11
– Daj mi ten kapelusik – rzekł Garton. – Daj mi go, pedale.
– A jak ci dam, zostawisz nas w spokoju? – Adrian był zielony ze strachu, o mało nie zaczął płakać, spoglądając przerażonym wzrokiem to na Unwina, to na Dubaya, to znowu na Gartona.
– Po prostu mi go daj, skurwielu!
Adrian podał mu go. Garton wyjął z lewej kieszeni dżinsów scyzoryk i przeciął kapelusz na dwie części. Przetarł nimi tyłek. Potem rzucił je na ziemię i podeptał. Don Hagarty cofnął się nieznacznie, podczas gdy uwaga pozostałych była skupiona na Adrianie i jego kapelusiku – twierdził, że szukał gliniarza.
– A może te… – zaczął Adrian Mellon i właśnie wtedy Garton uderzył go w twarz, ciskając go na barierę mostu. Adrian krzyknął, przykładając dłonie do ust. Krew ciekła mu przez palce.
– Ade! – krzyknął Hagarty i ponownie wysforował się do przodu. Dubay podstawił mu nogę. Garton kopnął go w brzuch, strącając go z chodnika na jezdnię. Jakiś samochód przejechał obok. Hagarty podniósł się na kolana i wrzasnął za nim przeciągle. Wóz nawet nie zwolnił. Kierowca – jak powiedział Gardenerowi i Reevesowi – w ogóle nie oglądał się na boki.
– Zamknij się, cioto! – syknął Dubay i kopnął go w twarz. Hagarty upadł na bok, do rynsztoka, na wpół przytomny.
Parę sekund później usłyszał głos Chrisa Unwina, mówiącego, żeby spadał, dopóki nie przydarzyło mu się to samo co jego kolesiowi. W swoim zeznaniu Unwin potwierdził, że ostrzegał chłopaka.
Hagarty słyszał głuche odgłosy uderzeń i krzyki swego kochanka. Adrian piszczał jak zając schwytany w sidła. Hagarty odczołgał się w stronę skrzyżowania i jasnych świateł dworca autobusowego, a kiedy był już dostatecznie daleko, obejrzał się za siebie. Adrian Mellon, który miał pięć i pół stopy wzrostu i ważył około stu trzydziestu pięciu funtów, był popychany i potrącany, zataczając się od Gartona przez Dubaya do Unwina i z powrotem. Ci trzej sprawiali wrażenie, jakby grali w jakąś grę żywą piłką. Jego ciało było bezwładne i wiotkie jak ciało szmacianej lalki. Bili go, okładali pięściami, rozrywali na nim ubranie. Kiedy tak się przyglądał, zeznał, Garton uderzył Adriana w krocze. Mellonowi włosy przesłaniały oczy. Krew ciekła mu z ust i plamiła koszulę. Webby Garton miał na prawej ręce dwa ciężkie sygnety – jeden był sygnetem liceum z Derry, drugi własnoręcznie zrobił i ozdobił wypukłymi literami DB. Oznaczały one Dead Bugs – jego ulubiony zespół heavymetalowy. Sygnet rozdarł górną wargę Adriana Mellona i strzaskał trzy z jego górnych zębów tuż przy linii dziąseł.
– Pomocy! – krzyknął Hagarty. – Na pomoc! Na pomoc! Oni go zabiją! Pomocy! – Budynki przy Main Street były spowite mrokiem i tajemnicze. Nikt nie przybył z pomocą, nawet od strony oazy światła oznaczającej dworzec autobusowy, i Hagarty nie mógł pojąć, jak to w ogóle możliwe. Widział ich, kiedy mijał ich wraz z Ade’em. Czy nikt nie przyjdzie mu na pomoc? Nikt?
– Pomocy! Oni go zabiją! Na pomoc! Proszę! Na miłość boską! Pomocy… – wyszeptało jeszcze coś z lewej strony Dona Hagarty’ego, a później słychać już było tylko chichot.
– Wykąpać pedzia! – krzyczał teraz Garton. Krzyczał i śmiał się.
Hagarty powiedział Gardenerowi i Reevesowi, że cała trójka zarykiwała się ze śmiechu, tłukąc Adriana gdzie popadło.
– Wykąpać pedzia! Do wody z nim!
– Na pomoc – rozległ się ponownie ten cichy głos i choć brzmiał ponuro, ponownie dał się w nim słyszeć ten sam chichot, przypominający śmiech dziecka, które nie może sobie z czymś poradzić.
Hagarty spojrzał w dół i zobaczył klowna – i właśnie w tym momencie Gardener i Reeves zamknęli sprawę, bo reszta była zwyczajnym majaczeniem szaleńca. Jednakże później Harold Gardener zaczął się zastanawiać. Ale to było później – kiedy się dowiedział, że Unwin potwierdził zeznania Hagarty’ego na temat klowna – i wtedy coś go tknęło. Jego partner nigdy nie miewał przeczuć, a w każdym razie nie przyznawał się do tego. Klown, powiedział Hagarty, wyglądał jak skrzyżowanie Ronalda McDonalda ze starym telewizyjnym Bozem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Te skojarzenia przywiodły mu na myśl pomarańczowe kępki włosów po bokach łysej jak kolano głowy. Dopiero po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że podobieństwo pomiędzy tym a tamtym klownem było raczej niewielkie. Uśmiech namalowany na białej twarzy był czerwony, a nie pomarańczowy, oczy zaś srebrne i lśniły silnym blaskiem. Prawdopodobnie szkła kontaktowe… ale coś w głębi duszy podpowiadało mu, że te oczy naprawdę są srebrne. Miał na sobie workowaty strój z wielkimi pomarańczowymi pomponami-guzikami, a na rękach wielkie rękawice.
– Jeśli potrzebujesz pomocy, Don – powiedział klown – weź sobie balonik. – I wyciągnąwszy przed siebie rękę, zaproponował mu balonik. – One pływają w powietrzu – rzekł klown. – Tu, na dole, wszyscy pływamy. Niedługo twój przyjaciel też będzie pływał.
– Ten klown zwrócił się do ciebie po imieniu – powiedział bezbarwnym głosem Jeff Reeves. Spojrzał nad pochyloną głową Hagarty’ego na Harolda Gardenera i mrugnął porozumiewawczo.
– Tak – mruknął Hagarty, nie unosząc wzroku. – Wiem, jak to brzmi.
– I wrzuciliście go do wody – powiedział Boutillier. – Żeby wykąpać pedała…
– Nie ja! – zaprzeczył Unwin, unosząc wzrok. Odgarnął włosy z oczu i spojrzał na gliniarzy z przejęciem. – Kiedy zobaczyłem, że oni naprawdę chcą to zrobić, próbowałem odciągnąć Steve’a, bo wiedziałem, że ten typ może sobie zrobić krzywdę… do powierzchni wody było dobre dziesięć stóp…
Były dwadzieścia trzy. Jeden z gliniarzy Rademachera już to zmierzył.
– Zachowywali się jak szaleni. „Heeej, hoop! Heej, hoop!”. Webby wziął go pod ręce, a Steve za nogi, a potem… potem…
Kiedy Hagarty zobaczył, co tamci robią, ruszył biegiem w ich stronę, wrzeszcząc na całe gardło:
– Nie! Nie! Nie!
Chris Unwin odepchnął go i Hagarty wylądował na chodniku z taką siłą, że aż mu szczęknęły zęby.
– Też chcesz popływać? – wyszeptał. – Spadaj, dziecino.
A potem zrzucili Adriana Mellona z mostu do wody.
Hagarty usłyszał pluśnięcie.
– Wynośmy się stąd – rzekł Steve Dubay. On i Webby szli już w stronę samochodu. Chris Unwin podszedł do barierki i spojrzał w dół. Najpierw zobaczył Hagarty’ego ześlizgującego się i zsuwającego po zaśmieconym zboczu nabrzeża