To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 13
– Gość był pedziem, ale nikomu nie zrobił nic złego – ciągnął Boutillier. – Przejdźmy nad tym do porządku dziennego, a ci trzej niech nałożą ciężkie buciory i pogarują trochę, bo Bóg mi świadkiem, że to im się należy. Mam zamiar ich zapuszkować i jeżeli kiedykolwiek się dowiem, że ktoś z Thomaston przerżnął te ich małe jędrne dupki, to wyślę im z tej okazji pocztówkę i wyrażę nadzieję, że ten ktoś był chory na AIDS.
Bardzo porywcze, pomyślał Gardener. No i, rzecz jasna, skazańcy będą się świetnie prezentować w twoich aktach, kiedy za dwa lata wdrapiesz się na najwyższy stołek.
Wyszedł, nie mówiąc ani słowa więcej, bo on również był zdania, że ci trzej powinni znaleźć się za kratkami.
John Webber Garton został uznany za winnego morderstwa pierwszego stopnia i skazany na karę dwudziestu lat w więzieniu stanowym Thomaston.
Steven Bishoff Dubay został uznany za winnego morderstwa pierwszego stopnia i skazany na karę piętnastu lat więzienia w zakładzie karnym Shawshank.
Christopher Philip Unwin został osądzony osobno jako nieletni i uznany za winnego morderstwa drugiego stopnia. Skazano go na sześć miesięcy w zakładzie dla nieletnich South Windham. Wyrok został zawieszony.
W chwili kiedy to piszę, wszystkie trzy wyroki zostały poddane apelacji. Gartona i Dubaya można zobaczyć, kiedy są na przepustkach – jak przyglądają się dziewczynom albo grają w Penny Pitch, w Bassey Park, nieopodal miejsca, gdzie przy jednym z filarów Main Street Bridge znaleziono unoszące się na wodzie, zmasakrowane zwłoki Adriana Mellona. Don Hagarty i Chris Unwin opuścili miasto. Na głównym procesie (gdzie sądzono Gartona i Dubaya) nikt nawet słowem nie napomknął o klownie.
ROZDZIAŁ 3
Sześć rozmów telefonicznych (1985)
Stanley Uris bierze kąpiel
Patricia Uris, jak powiedziała potem matce, powinna była się domyślić, że coś jest nie tak. Powinna była wiedzieć, bo Stanley nigdy się nie kąpał po południu. Co rano brał prysznic i czasami późnym wieczorem pomoczył się dłuższy czas w wannie (z pismem w jednej i piwem w drugiej ręce), ale kąpiel o dziewiętnastej to nie było w jego stylu. I do tego te książki. Powinny wprawiać go w radosny nastrój, ale czuła, choć nie potrafiła powiedzieć, jak to się działo, że te książki go denerwują i wpędzają w depresję. Jakieś trzy miesiące przed tym okropnym dniem Stanley odkrył, że jego przyjaciel z dzieciństwa został pisarzem – nie prawdziwym pisarzem, jak Patricia powiedziała matce, lecz powieściopisarzem. Autor nazywał się William Denbrough, ale Stanley nazywał go niekiedy Billem Jąkałą. Przeczytał prawie wszystkie jego książki, ba, tego wieczoru podczas kąpieli czytał właśnie ostatnią – to było 28 maja 1985 roku. Patty z ciekawości sięgnęła kiedyś po jedną z nich. Odłożyła ją, przeczytawszy zaledwie trzy rozdziały. To nie była zwykła powieść, powiedziała później matce, to był horror. Określiła to prosto i łatwo jednym słowem, jakby mówiła „erotyk”. Patty była słodką, dobrą kobietą, ale niezbyt elokwentną – chciała powiedzieć matce, jak bardzo przeraziła ją ta książka i dlaczego tak się stało, ale nie umiała.
– Roiło się w niej od potworów – mówiła. – Potworów ścigających małe dzieci. Były zabójstwa i… nie wiem… złe przeczucia i ból. Takie tam. – Prawdę mówiąc, odebrała tę książkę niemal jak pornografię. Starała się omijać to słowo i nigdy w życiu go nie wypowiadała, choć wiedziała, co znaczyło. – Ale czytając je, Stan czuł się, jakby wrócił pamięcią do czasów dzieciństwa… Mówił o tym, że do niego napisze, ale wiedział, że tego nie zrobi… I zdawałam sobie sprawę, że te opowieści wprawiają go w okropny nastrój… i… i…
I wtedy Patty Uris zaczęła płakać.
Tego wieczoru, mniej więcej sześć miesięcy przed dwudziestą ósmą rocznicą zaginięcia George’a Denbrough, który spotkał klowna Pennywise’a, Stanley i Patty siedzieli w swym domu na przedmieściach Atlanty. Telewizor był włączony. Patty siedziała na wprost niego, dzieląc uwagę pomiędzy szycie a swój ulubiony program telewizyjny Family Feud. Ona po prostu adorowała Richarda Dawsona, uważała, że zegarek z dewizką, jaki zawsze nosił, był diablo seksowny i nawet końmi nie można by jej odciągnąć od ekranu. Poza tym lubiła ten show, bo prawie zawsze udzielała najbardziej popularnych odpowiedzi (w tym programie nie było prawidłowych odpowiedzi, tylko najbardziej popularne). Któregoś razu spytała Stana, dlaczego pytania, które są dla niej tak dziecinnie łatwe, wydają się tak trudne dla występujących tam rodzin.
– Prawdopodobnie kiedy tam siedzisz, w blasku reflektorów, wszystko wydaje ci się o wiele trudniejsze – odparł Stanley i wtedy odniosła wrażenie, jakby jakiś cień napłynął na jego twarz. – Kiedy to dzieje się naprawdę, zawsze jest trudniej. I wtedy zaczynasz się dusić.
Prawdopodobnie miał rację, uznała. Stanley miał bardzo często ciekawe spostrzeżenia na temat ludzkiej natury. Naprawdę. O wiele bardziej interesujące niż jego stary przyjaciel, William Denbrough, który wzbogacił się, pisząc kilka horrorów. Nie żeby Urisom wiodło się kiepsko! Żyli w bogatej dzielnicy i mieli dom, który w 1979 roku nabyli za osiemdziesiąt siedem tysięcy dolarów, a który obecnie bez trudu mogliby sprzedać za sto sześćdziesiąt pięć tysięcy. Nieważne, czy chcieliby to zrobić, ale zawsze dobrze było to wiedzieć. Czasami wracała z Fox Run Mail swoim volvem (Stanley prowadził mercedesa diesla, który kiedy się z nim droczyła, nazywała Sedanley) i widząc swój dom, przystawała przy niskim cisowym żywopłocie, zastanawiając się: Kto tam mieszka? Ja, oczywiście! Pani Stanleyowa Uris! To nie była w pełni szczęśliwa myśl; uczucie psuła potworna duma, która ją zżerała. Widzicie, bo kiedyś ta kobieta była samotną osiemnastolatką Patricią Blum i odmawiano jej nawet wstępu na przyjęcia szkolne w klubie miasteczka Glanton w stanie Nowy Jork. Odmówiono jej wstępu rzecz jasna dlatego, że jej nazwisko rymowało się z plum1 i to właśnie była ona, słodka, mała żydowska śliweczka. Ale tego typu dyskryminacje były naturalnie bezprawne (cha, cha, cha) no i, a może przede wszystkim, minęło już tyle lat. Tyle że dla pewnej części to się nigdy nie skończy. Część niej zawsze będzie wracać do samochodu z Michaelem Rosenblattem oraz chrzęstu żwiru pod jej pantoflami i jego wypożyczonymi lakierkami. Samochód należał do jego ojca, Michael pożyczył go na wieczór i woskował przez całe popołudnie. Część niej będzie zawsze kroczyć obok Michaela ubranego w wypożyczony biały smoking – jak on lśnił tego pięknego wiosennego wieczoru! Ona miała na sobie jasnozieloną suknię wieczorową, w której jak twierdziła jej matka, wyglądała niczym syrena – żydowska syrenka, niezłe (cha, cha, cha). Szli z podniesionymi głowami, a ona nie uroniła nawet jednej łzy (nie wtedy), odnosiła jednak wrażenie, że nie wracali, ale rejterowali, i oboje czuli się teraz bardziej niż kiedykolwiek Żydzi, jak właściciele lombardu, jak bydło przewożone w ciężarówce, jak zbite psy, jak żydowskie wypierdki, szczeniaki, które chcą, by ogarnęła ich wściekłość, ale nie potrafią jej z siebie wykrzesać – a gniew przyszedł później, kiedy było im już wszystko jedno. W tej chwili czuła jedynie wstyd i ból. A potem ktoś wybuchnął śmiechem. Wysoki, piskliwy szczebioczący śmiech, jak szybkie przebiegnięcie palcami po klawiaturze fortepianu. I dopiero w samochodzie zaczęła płakać, o tak, wspaniała żydowska syrenka o fatalnym nazwisku rozryczała się na dobre.
Dom
1