To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 9
– No… ja nie wiem…
– Czy wyglądamy jak cioty?
– Nie, ale…
– Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Stevie – ciągnął z powagą Morrison. – I możesz mi wierzyć, że w obecnej sytuacji ty, Chris i Webby potrzebujecie przyjaciół, i to tylu, ilu tylko się da. Bo jutro każdy mieszkaniec tego miasta będzie się domagał waszej krwi.
Steve Dubay wyglądał na zaniepokojonego. Avarino, który niemal potrafił czytać w myślach tego małego, tchórzliwego gnojka, podejrzewał, że ponownie myślał on o swoim ojczymie. I choć Avarino nie przepadał za gejami i podobnie jak reszta gliniarzy z przyjemnością powitałby zamknięcie Falcona na cztery spusty, równie chętnie osobiście odwiózłby Dubaya do domu. Prawdę mówiąc, żałował, że nie mógł być przy tym, jak ojczym sprawi chłopakowi lanie. Ba – sam by go chętnie przytrzymał, podczas gdy stary zacznie drzeć z gnoja pasy. Avarino nie lubił pedałów, ale to nie oznaczało, że powinno się ich torturować i wykańczać. Mellona potraktowano wyjątkowo okrutnie. Kiedy wyciągnięto go spod mostu na kanale, miał otwarte, przerażone oczy. A ten tu chłopak absolutnie nie zdawał sobie sprawy z sytuacji.
– Nie chcieliśmy go skrzywdzić – powtórzył Steve. To była jego podstawowa taktyka obronna, którą przyjmował, kiedy choć odrobinę tracił rezon.
– Dlatego tu teraz jesteś – rzekł z naciskiem Avarino. – Przejdź do faktów i będzie po sprawie. No nie, Barney?
– Jasne – zgodził się Morrison.
– Co byś powiedział na to, żeby powtórzyć to wszystko.
– No cóż… – Steve powoli zaczął mówić.
Kiedy w 1973 roku otwarto Falcona, Elmer Curtie sądził, że jego klienci będą się składać głównie z pasażerów autobusów – terminal znajdujący się tuż obok obsługiwał trzy linie: Trailways, Greyhound i Aroostoock County. Nie zdawał sobie sprawy, ilu spośród pasażerów tych autobusów stanowią kobiety albo rodziny z małymi dziećmi. Wielu innych było zaopatrzonych w butelki w brązowych papierowych torbach i w ogóle nie wysiadało z autokarów. Wysiadali głównie żołnierze i marynarze chcący wypić jedno czy dwa szybkie piwka. Raczej trudno jest prowadzić lokal, w którym klienci wpadają na dziesięć minut i zaraz się ulatniają.
Curtie zaczął zdawać sobie z tego sprawę około 1977 roku, ale wtedy było już za późno. Siedział po uszy w długach i, co najgorsze, nie miał pojęcia, jak z nich wybrnąć. Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby spalić cały ten lokal i zgarnąć odszkodowanie, ale uznał, że sam nie ma na co liczyć, powinien wynająć do tego profesjonalistę, a nie miał pojęcia, gdzie można spotkać zawodowego podpalacza.
W lutym zdecydował, że do 4 lipca rzuci tę robotę i jeżeli nic się nie zmieni, po prostu uda się do sąsiedniego budynku, kupi bilet na autokar i zobaczy, jak się przedstawiają sprawy na Florydzie.
Jednakże w ciągu pięciu następnych miesięcy bar nieoczekiwanie przeżył okres błyskotliwego rozwoju, dzięki czemu został odmalowany od wewnątrz na czarno i złoto i udekorowany wypchanymi ptakami (brat Elmera Curtie był preparatorem amatorem i specjalizował się w ptakach, a po jego śmierci Elmer odziedziczył po nim wszystko). Nagle liczba wydawanych co wieczór drinków podskoczyła z sześćdziesięciu piw i dwudziestu głębszych do osiemdziesięciu piw i setki głębszych… stu dwaudziestu… czasami nawet stu sześćdziesięciu.
Jego klientami byli niemal wyłącznie uprzejmi młodzi mężczyźni. Wielu z nich ubierało się dziwacznie, a nawet wyzywająco, ale w tych latach taki styl był nieomal normalny, toteż dopiero w 1981 roku Elmer zorientował się, że jego klienci to prawie wyłącznie homoseksualiści. Gdyby mieszkańcy Derry usłyszeli jego słowa, roześmialiby się; czyżby Elmer Curtie myślał, że oni wszyscy urodzili się zaledwie wczoraj? Ale właściciel lokalu mówił szczerą prawdę. Tak jak facet, którego zdradza żona, dowiedział się o tym ostatni i praktycznie się tym nie przejął. Bar przynosił zyski i podczas gdy w Derry były jeszcze cztery równie dobrze prosperujące lokale, tylko Falcon mógł poszczycić się tym, że jego goście nie robili w nim regularnie ogólnej demolki. Po pierwsze, nie było tu kobiet, o które można by walczyć, a ci mężczyźni – cioty czy nie – w przeciwieństwie do swych heteroseksualnych odpowiedników poznali, jak się zdawało, sekret pokojowego współistnienia.
Niemal natychmiast, kiedy uświadomił sobie upodobania seksualne gości, zdał sobie również sprawę, że praktycznie wszędzie krążą opowieści o Falconie. Od lat przekazywano je sobie z ust do ust, ale Curtie po prostu nigdy nie miał okazji ich usłyszeć. Aż do roku 1981. Jak się okazało, najbardziej entuzjastyczne opowieści o jego lokalu snuli ludzie, których nie zaciągnięto by do Falcona nawet w łańcuchach, prędzej powyrywano by im ręce, niż zmuszono do przestąpienia progu tego baru. Mimo to właśnie oni mieli wszelkie, nawet najbardziej intymne informacje na jego temat.
Zgodnie z tymi opowieściami, gdybyś wszedł wieczorem, zobaczyłbyś tańczące przytulone męskie pary, facetów pieszczących się nawzajem, obejmujących się i całujących „po francusku” przy barze, a w toalecie odchodził jeden numerek za drugim. Podobno na tyłach znajdował się mały pokoik, do którego udawałeś się, chcąc spędzić parę chwil z facetami w nazistowskich mundurach, szczęśliwymi, jeśli mogli się tobą zająć.
W rzeczywistości jednak to wszystko nie było prawdą. Kiedy przyjezdni wpadali do Falcona na piwo czy parę głębszych, zwykle nawet nie przypuszczali, że mogłoby się tu dziać coś zdrożnego – owszem, było tu sporo facetów, ale bar ten nie różnił się od tysięcy innych lokali w całym kraju. Klienci byli gejami, ale gej nie jest synonimem głupoty. Gdyby mieli ochotę na odrobinę czegoś skandalizującego, udaliby się do Portlandu. Gdyby chcieli czegoś więcej, pojechaliby do Nowego Jorku albo do Bostonu. Derry było małym prowincjonalnym miasteczkiem, a tutejsza społeczność homoseksualna dobrze zdawała sobie sprawę z tego, gdzie przyszło jej żyć.
Don Hagarty przychodził do Falcona od dwóch czy trzech lat, ale dopiero w marcu osiemdziesiątego czwartego po raz pierwszy zjawił się tu z Adrianem Mellonem. Przedtem Hagarty należał do wolnych strzelców i rzadko kiedy pokazywał się kilkakrotnie z tym samym facetem. Jednak pod koniec kwietnia nawet dla Elmera Curtiego, który nie interesował się tymi sprawami, stało się jasne, że Hagarty i Mellon żyją z sobą w trwałym związku.
Hagarty był kreślarzem i pracował dla firmy inżynieryjnej z Bangor. Adrian Mellon był pisarzem, typowym wolnym strzelcem, który publikował wszędzie, gdzie się tylko dało. Pisał powieść, ale może traktował to niezbyt serio, gdyż pracował nad nią od trzeciej klasy college’u, czyli już dwanaście lat.
Przybył do Derry, aby napisać artykuł o kanale – na zlecenie „New England Byways” – znanego dwumiesięcznika drukowanego w Concord. Adrian przyjął to zlecenie, gdyż zdołał wycisnąć od redakcji „Byways” trzytygodniową dietę. Zapewnili mu hotel, a zdawał sobie sprawę, że na zebranie materiału do artykułu nie będzie potrzebował więcej niż pięć dni. Przez pozostałe dwa tygodnie mógł zebrać materiał dla czterech innych regionalnych gazet. Ale podczas swego trzytygodniowego pobytu w Derry poznał Dona Hagarty’ego i zamiast wrócić do Portlandu, wynajął małe mieszkanko przy Kossuth Lane. Zajmował je tylko przez