To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 25
– Wystarczy. Już dość – powtórzył Ricky Lee i wyciągnął rękę w stronę kufla.
Hanscom odsunął go na bok.
– Co się stało, już się nie odstanie, Ricky Lee. Powstałych szkód już nie można usunąć. Nie można.
– Panie Hanscom, proszę.
– Mam coś dla twoich dzieci, Ricky Lee. Niech to szlag, o mały włos bym zapomniał!
Miał na sobie wyblakłą dżinsową kamizelkę. Ricky Lee usłyszał stłumiony brzęk.
– Mój tata umarł, kiedy miałem cztery lata – powiedział Hanscom. Jego głos nie był ani trochę niewyraźny. – Zostawił nam trochę długów i to. Chcę, żebyś dał je swoim dzieciakom, Ricky Lee.
Położył na barze trzy srebrne dolarówki, monety błyszczały w mdławym świetle. Ricky Lee wstrzymał oddech.
– To bardzo miłe z pana strony, panie Hanscom, ale ja nie mógłbym…
– Były cztery, ale dałem jedną Billowi Jąkale i innym. Bill Jąkała, tak go nazywaliśmy, podobnie jak mówiliśmy zawsze: „Możesz się założyć o swoje futro”. Był jednym z najlepszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem. Wiesz, miałem ich kilku, nawet taki mały grubas jak ja miewał przyjaciół. Bill Jąkała jest teraz pisarzem.
Ricky Lee ledwo go słyszał. Patrzył na monety z fascynacją w oczach: 1921,1923 i 1924 rok. Bóg jeden wie, ile teraz były warte, i to tylko pod względem zawartości srebra.
– Nie mógłbym… – zaczął ponownie.
– Nalegam. – Pan Hanscom wziął do ręki kufel i opróżnił go. Powinien już leżeć pod barem, nieprzytomny, a przez cały czas wpatrywał się w Ricky’ego Lee. Oczy Bena Hanscoma były wodniste i bardzo przekrwione, ale Ricky mógł przysiąc na wszelkie świętości, nawet na Biblię, że były to oczy człowieka trzeźwego.
– Przeraża mnie pan trochę, panie Hanscom.
Przed dwoma laty do Czerwonego Koła zawitał niejaki Gresham Arnold, znany tutejszy pijaczyna. Miał przy sobie garść dwudziestopięciocentówek i banknot dwudziestodolarowy wciśnięty za opaskę kapelusza. Wręczył drobne Annie, instruując ją, by wrzucała je do szafy grającej po cztery sztuki. Dwudziestkę położył na barze i powiedział, że stawia wszystkim kolejkę.
Gresham Arnold, przyjacielu, przed laty był gwiazdą koszykówki drużyny Hemingford Rams i poprowadził ją do pierwszego (i najprawdopodobniej ostatniego) mistrzostwa w rozgrywkach licealnych. To było w 1961 roku. Zdawać by się mogło, że ów młody człowiek miał przed sobą piękną przyszłość. Jednakże już w pierwszym semestrze wylano go z uczelni, co było wynikiem brania przez niego narkotyków, nadużywania alkoholu i urządzania całonocnych libacji.
Wrócił do domu, naprawił żółtego cadillaca convertible’a, którego otrzymał od rodziców na koniec szkoły, i zaczął pracować u swego ojca jako komiwojażer. Minęło pięć lat. Ojciec nie chciał go wylać z roboty, więc ostatecznie zwinął interes i wyniósł się do Arizony przerażony widokiem niewytłumaczalnej i najwyraźniej nieodwracalnej degeneracji własnego potomka. Interes należał jeszcze do jego starego, a Arnold przynajmniej starał się udawać, że pracuje, i usiłował walczyć ze swoim alkoholizmem. Potem poddał się kompletnie. Może i był podłym facetem, ale tego wieczoru był słodziutki jak cukierek, w barze postawił wszystkim kolejkę i podziękowano mu za to nad wyraz ciepło, a Annie puszczała raz za razem piosenki Moe Bandy, bo Gresham Arnold lubił Moe Bandy.
Siedział przy barze, na stołku, który teraz zajmował Hanscom (co Ricky Lee uświadomił sobie z narastającym uczuciem niepokoju), wypił trzy czy cztery bourbony, śpiewał razem z zespołem, nie sprawiał kłopotów, a kiedy Ricky Lee zamknął lokal, poszedł do domu, a tam, w swojej sypialni na piętrze, powiesił się, przymocowawszy pasek do drążka w szafie. Tego wieczoru oczy Greshama Arnolda wyglądały niemal tak, jak w tej chwili oczy pana Hanscoma.
– Przerażam cię? – spytał Hanscom, a jego oczy ani na chwilę nie odrywały się od oczu Ricky’ego Lee. Odsunął od siebie kufel, a potem splótł dłonie na wprost leżących na blacie baru trzech dolarówek. – Prawdopodobnie tak. Ale nie jesteś nawet w części tak przerażony jak ja, Ricky Lee. I módl się, abyś nigdy nie był.
– Ale co się stało? – spytał Ricky Lee. – Może… – Oblizał usta. – Może zdołałbym panu pomóc.
– Co się stało? – Ben Hanscom wybuchnął śmiechem. – No cóż, niewiele. Dziś wieczorem otrzymałem telefon od mojego starego przyjaciela, Mike’a Hanlona. W ogóle o nim zapomniałem, Ricky Lee, ale nie o to chodzi. Nie to mnie przeraziło. Prawdę mówiąc, kiedy się znaliśmy, byliśmy jeszcze dziećmi, a dzieciaki zapominają o różnych rzeczach, nieprawdaż? „Możesz się założyć o swoje futro”. Przerażenie ogarnęło mnie w drodze do baru, kiedy to uświadomiłem sobie, że zapomniałem nie tylko o Mike’u, ale i o wszystkim, co wiązało się z moim dzieciństwem.
Ricky Lee tylko na niego spojrzał. Nie miał pojęcia, o czym mówił Hanscom, ale czuł, że tamten był naprawdę przerażony. To nie ulegało wątpliwości. W przypadku Bena Hanscoma wyglądało to śmiesznie, ale tak właśnie było.
– Chcę przez to powiedzieć, że zapomniałem absolutnie wszystko. – Dla podkreślenia tych słów stuknął lekko parę razy kostkami palców w blat baru. – Czy słyszałeś kiedyś, Ricky Lee, żeby ktoś miał tak totalną amnezję, że sam nie pamiętał o tej amnezji?
Ricky Lee pokręcił przecząco głową.
– Ja również. Ale tak właśnie było. Jechałem tu i nagle zdałem sobie z tego sprawę. Jakbym dostał obuchem w głowę. Przypomniałem sobie Mike’a Hanlona tylko dlatego, że do mnie zadzwonił. I przypomniałem sobie Derry dlatego, że stamtąd telefonował.
– Derry?
– Ale to wystarczyło. To było wszystko. Zdałem sobie nagle sprawę, że nie myślałem o swoim dzieciństwie od… od… sam już nie wiem od jak dawna. I właśnie wtedy, jak na zawołanie, wspomnienia zaczęły powracać. Jak to, co się stało z czwartą dolarówką.
– Co pan z nią zrobił, panie Hanscom?
Hanscom spojrzał na zegarek i nagle ześlizgnął się ze stołka. Zachwiał się lekko – prawie niezauważalnie. Tylko tyle.
– Nie mam czasu do stracenia. Odlatuję dziś w nocy.
Ricky Lee sprawiał wrażenie zaniepokojonego, ale Hanscom jedynie się roześmiał.
– Odlatuję, ale nie będę pilotował samolotu. Nie tym razem. Lecę maszyną United Airlines, Ricky Lee.
– Och. – Wydawało mu się, że na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi, ale wcale się tym nie przejął. – A dokąd się pan wybiera?
Hanscom wciąż jeszcze miał rozpiętą koszulę. Patrzył z zamyśleniem na nabrzmiałe